Justyna Bednarek, czyli jak zarażać humorem oraz pasją do świata – wywiad Strefa Rozmów

Tekst powstał w ramach inicjatywy Strefa Rozmów

Bajkochłonka: Chciałam najpierw bardzo podziękować, że znalazła Pani czas, żeby się ze mną spotkać i porozmawiać.

Justyna Bednarek: To dla mnie intensywny moment! Muszę skończyć pisać dwie książki, z których zaczęłam dopiero pierwszą – a czas mam tylko do końca grudnia! Mam naprawdę bardzo napięty grafik przy wszystkich dodatkowych atrakcjach, stąd jestem taka zmobilizowana (śmiech).

Bajkochłonka: No właśnie – termin naszego spotkania był zależny od Pani podróży; zresztą nawet Pani profil na Instagramie to justyna_bednarek_w_podrozy, zamiast justyna_bednarek_pisarka. Dlaczego tak jest?

Justyna Bednarek: To się wzięło stąd, że w Śniadaniu u Tiffany’ego (w swoim czasie jednej z moich ulubionych książek), Holly, główna bohaterka, ciągle gdzieś się rusza, jeździ, ucieka itd. Na wizytówce ma napisane Holly w podróży. Bez adresu.

Zobaczyłam taką wizytówkę u przyjaciółki mojej mamy, która mieszka w Paryżu: ona też sobie taką zrobiła i powiedziała mi, że pomysł wzięła właśnie ze Śniadania. Myślę sobie: przecież to jest dokładnie to, co sama też bym chciała o sobie napisać! Na moje wizytówki nie trafiło, ale za to nazwałam się tak w social mediach.

Podróżowanie w sensie dosłownym to dla mnie sposób na „reset, Muszę jednak przyznać, że bardziej niż podróże geograficzne inspirują mnie podróże w głąb siebie.

Bajkochłonka: Dla osoby piszącej, takie podróże to duże źródło różnych inspiracji, prawda? Co przywozi Pani ze sobą – z rzeczy niekoniecznie materialnych?

Justyna Bednarek: Mam bardzo dużo pracy – nie tylko pisarskiej, ale też różnych innych obowiązków. Podróżowanie w sensie dosłownym to dla mnie sposób na „reset”. Muszę jednak przyznać, że bardziej niż podróże geograficzne inspirują mnie podróże w głąb siebie. To z takich podróży czerpię najwięcej – z przemyśleń nad różnymi rzeczami oraz ze wspomnień.

Niewyczerpanym rezerwuarem pomysłów jest dla mnie moje dzieciństwo: różne rzeczy mogą się dziać w czasie teraźniejszym, ale najmocniej działają na mnie te, które wydarzyły się w czasie przeszłym; które są w jakiś sposób wpisane we mnie.

Jeżdżąc na spotkania autorskie proponuję szkołom czy bibliotekom różne scenariusze. Jednym z najchętniej wybieranych jest ten, który mówi o ziarenkach prawdy ukrytych w bajkach. Rozbieram wtedy te opowieści na czynniki pierwsze i pozwalam dzieciom dopytywać: w ten sposób opowiadam o Skarpetkach, o Smopsach, o Kunach, o Babcosze, o Panu Kardanie, o czym tylko zechcę – o Kurach też! Więc z takich historii i wydarzeń zebranych w podróży, od różnych ludzi, czerpię inspiracje. Ładne krajobrazy czy nietypowe miejsca – to inspiruje mnie trochę mniej, traktuję je bardziej jak didaskalia w teatrze.

Bajkochłonka: Czyli raczej nie zobaczymy napisanego przez Panią przewodnika?

Justyna Bednarek: A, to zależy! (śmiech) Jeżeli ktoś będzie chciał jakiś przewodnik po bliskim mi miejscu – i pozwoli mi do tego wybrać sobie atrakcje – to może i tak, bo mam takie swoje miejsca, które bardzo lubię. Na przykład: Podlasie; jeżdżę na nie ostatnio często, bo mam tam mały wiejski domek. Staje się on takim moim drugim, równoległym światem. Jest tam inaczej niż w Warszawie, gdzie mieszkam na co dzień: za każdym razem czuję się, jakbym wyjeżdżała za granicę. Gdybym mogła zatem opisać na przykład to właśnie miejsce, to kto wie, może i napisałabym przewodnik!

A z tym zwierzyńcem to było tak, że wzięliśmy po prostu cztery kury rasy Sussex, tak samo jak w książkach, bo mój nieżyjący od kilku lat mąż wyczytał, że ten właśnie rodzaj kur jest bardzo przyjacielski: że można je głaskać, że będą chodzić za człowiekiem, że są trochę jak małe pieski – i to wszystko jest prawda!

page1image49261440

Bajkochłonka: Czytałam gdzieś, że ma Pani w domu cały zwierzyniec (podejrzewam, że raczej na Podlasiu niż w Warszawie), a w nim m.in. kury i kaczory. Z pewnością była to duża inspiracja do napisania właśnie serii książek o Kurach?

Justyna Bednarek: Zdecydowanie! Do tego dodałabym jeszcze kuny mieszkające po sąsiedzku w warszawskim lasku Lindego. Zależało mi na połączeniu tych wszystkich elementów (prawie zapomniałam wymienić jeszcze jamnika, którego mam w domu).

Na ten moment nie mam jednak ani kur, ani kaczorów – u mnie się wszystko bardzo szybko się zmienia. Jeżeli porozmawiamy za rok, to prawdopodobnie kury znowu będą, bo bardzo za nimi tęsknimy i było nam z nimi dobrze: kurnik cały czas stoi (bo wybudowałam solidny, murowany), więc wystarczy go tylko oczyścić i zasiedlić na nowo. Stanie się to prawdopodobnie na wiosnę.

A z tym zwierzyńcem to było tak, że wzięliśmy po prostu cztery kury rasy Sussex, tak samo jak w książkach, bo mój nieżyjący od kilku lat mąż wyczytał, że ten właśnie rodzaj kur jest bardzo przyjacielski: że można je głaskać, że będą chodzić za człowiekiem, że są trochę jak małe pieski – i to wszystko jest prawda! Były ciekawskie, wchodziły do mieszkania, potrafiły nawet wskoczyć na kanapę.

Natomiast z kaczorami było tak, jak w pierwszym tomie Kury z grubej rury, w historii o indyczce Malwinie, która wysiedziała kurze jajka: historia była prawdziwa, tylko nie zamiast kurczaków indyczka Malwina (mieszkająca pod Warszawą) wysiedziała kaczorki. Kaczki biegusy! Nikt nie chciał się do tych kaczek przyznać, więc były rozdawane wśród przyjaciół.

Dowiedziałam się wtedy, że biegusy wyjadają ślimaki, a że u mnie – w miejscu porośniętym drzewami – jest ciemno i wilgotno, to tychże ślimaków jest wszędzie pełno. Zjadają wszystko, cokolwiek się posadzi – no, może z wyjątkiem chwastów, te jakimś cudem zostawiają nieruszone. Stąd pojawiły się u mnie kaczory: zresztą, równocześnie z malutką jamniczką, którą próbowaliśmy z nimi integrować.

Była jeszcze historia ze szczurem! Pewnego upalnego dnia patrzę, a na tarasie siedzi biały szczurek. Pomyślałam sobie, że biedactwo uciekło komuś z jakiejś hodowli czy po prostu z domu – pokroiłam kiełbaskę, dałam miseczkę z wodą. Szczurek jak najbardziej się pożywił, ale następnego dnia wrócił ze starszą siostrą – wielką, paskudną szczurzycą. Od tego czasu zaczęły się nasze problemy ze szczurami – kupiłam kiedyś nawet potwornie drogą elektroniczną odstraszarkę do gryzoni, ale moje szczury chyba nie wiedziały, jaka była skuteczna, bo miały ją zupełnie w nosie.

Wtedy wzięliśmy kota. Koleżanka powiedziała, że ma śliczną, wysterylizowaną koteczkę znalezioną gdzieś na stacji benzynowej. Okazało się, że ta śliczna, wysterylizowana koteczka, która miała absolutnie nie nadawać się do życia w domu i być kotem żyjącym na zewnątrz, przez pierwsze trzy miesiące nie zeszła z łóżka mojej córki. A chwilę później powiła nam do tego pięć pięknych małych kociąt.

Na szczęście każdy chce wziąć do domu małego kotka, co nie zmienia faktu, że przez trzy miesiące mieliśmy w domu całe stadko, co też jest cudownym doświadczeniem, które człowiek powinien przeżyć chociaż raz. Został z nami z tego miotu jeden maluch, Bobik, nasz mały koci demon.

Opowiedziałam o większości moich zwierząt, ale nie o wszystkich, bo w szczytowym momencie mieliśmy jeszcze trzy psy, kota, dwie kury, dwie kaczki i papugę. Zwierzyniec jest dla mnie źródłem wszelakich inspiracji i zdecydowanie brakuje mi książki o kotach. Kiedyś trzeba będzie nadrobić tę zaległość! (śmiech)

Bajkochłonka: Wydaje mi się, że w tych wszystkich książkach o zwierzętach zawsze chce Pani przekazać coś więcej, niż tylko opowieści o przygodach całego inwentarza.

Justyna Bednarek: No pewnie! Nigdy nie chodzi tylko o same zwierzęta, ale zawsze pod futerkiem czy piórkami kryje się coś więcej.

Jestem wielbicielką cywilizacji, więc wszystkie udogodnienia bardzo mi się podobają.

Bajkochłonka: W ostatniej części Kur (Hip, Hip, Kura!) ukrył się chociażby temat technologii: podoba mi się, że nie jest ona ukazana w czarno-biały sposób, ale podchodzi Pani do niej bardzo obiektywnie. Jak Pani się czuje z nowinkami technologicznymi?

Justyna Bednarek: Jestem wielbicielką cywilizacji, więc wszystkie udogodnienia bardzo mi się podobają. Zagrożenia, które ze sobą niosą, są za to potężne, więc myślę, że trzeba po prostu nauczyć się ją obsługiwać. Nie mam pojęcia, jakie pokolenie wyrośnie z dzisiejszych dzieci – którym rodzice od samego początku podrzucają telefony czy tablety.

Przykładowo – od wieków dziecko uczyło się empatii obserwując twarz swojej matki, jej miny czy uśmiechy. Ale dziś, kiedy ta matka cały czas się gapi w monitor, a jeszcze podrzuca ten monitor dziecku, to wyobrażam sobie, że to może przełożyć się na tejże empatii spadek!

Jestem jak najbardziej za tym, żeby podchodzić do tego wszystkiego rozsądnie i ostrożnie – chociażby dywersyfikować źródła rozrywki swoje i dzieci; wtedy chyba jesteśmy w stanie wyciągnąć z tej technologii tylko to, co dobre. No, ale jak się coś tak gwałtownie pojawia (a jednak byliśmy świadkami rewolucji technologicznej), to nic dziwnego, że przy tym tempie nie jesteśmy w stanie tego mądrze obsługiwać.

Jeśli chodzi o mnie samą, to ja bardzo lubię próbować nowych rzeczy. Jak tylko weszły na rynek te książki elektroniczne, wieki temu, to od razu z tego skorzystałam. Okazało się, że nie jestem w stanie tego czytać – w ogóle! Że brak papierowej książki w ręce oddziałuje u mnie na zupełnie inne miejsce w mózgu. No, a teraz mam już drugi czy trzeci czytnik, bo jest dla mnie bardzo atrakcyjne mieć szybki dostęp do całej biblioteki: nie muszę nigdzie iść, tylko jeżeli czegoś potrzebuję czy zapragnę, to klik, klik, klik – i już to mam.

Nie jestem Instagramowa, ale zdecydowanie jestem Facebookowa. Dla mnie media społecznościowe są jak kolega z pracy – od wielu lat pracuję przy biurku i gdy jestem sama w pokoju i zapragnę towarzystwa, możliwość kontaktowania się z innymi ludźmi jest nieoceniona. Gdyby nie Facebook, z bardzo wieloma osobami nie miałabym w ogóle żadnego kontaktu.

Z drugiej strony, mam też takie doświadczenie, że brak funkcji emotywnych języka, czyli wyrażania emocji poprzez język, sprawia, że łatwiej o nieporozumienia. Łatwiej się na siebie wkurzać, bo nie widać na przykład, kiedy ktoś stosuje ironię, a kiedy coś jest jego prawdziwą opinią. Przez to, że nie dogadałyśmy się na czacie w kwestii intencji, pokłóciłam się z jedną koleżanką.

Gdybyśmy były naprzeciwko siebie, to widać by było minę, słychać by było intonację… łatwiej poznać i zrozumieć drugiego człowieka, widząc jego całokształt, a nie tylko literki, które wystukuje na klawiaturze.

Bajkochłonka: A propos wystukiwania literek – technologicznym tematem, o którym teraz mówi się najwięcej, jest sztuczna inteligencja. Czy gdyby miała Pani napisać książkę, w której występowałaby sztuczna inteligencja, grałaby ona pozytywną rolę, czy raczej – byłaby antagonistą?

Justyna Bednarek: To jest tak, że wszystko może być wykorzystane ku dobremu albo ku złemu. Moim zdaniem to ogromna szansa, fantastyczne narzędzie pozwalające na oszczędzanie czasu w wielu dziedzinach i możliwość rozwijania się w innych. Jeżeli cała ludzkość pracowała na coś przez jakiś wycinek czasu, to raczej nie po to, żeby sobie zaszkodzić!

Jestem przekonana, że wpłynie to na nasze podejście do twórczości i chociażby do edukacji, ale jest zarazem szansą na odsianie rzeczy miałkich i nieciekawych. Sztuczna inteligencja wygeneruje byle jaki tekst odpowiadający zdolnościom byle jakiego pisarza, ale nie będzie w stanie robić rzeczy wybitnych, takich, na których twórca odciska swoje indywidualne piętno.

Spójrzmy na sztuki plastyczne – realizm nie jest wcale moim ulubionym gatunkiem malarskim. Cenię indywidualizm, abstrakcję, własny styl. Jeżeli jednak poprosilibyśmy któregoś z fantastycznych abstrakcjonistów o namalowanie rzetelnego portretu czy ludzkiej ręki, być może okazałoby się, że nie potrafi tego zrobić dobrze: AI natomiast w tym właśnie sprawdza się najlepiej.

Więc twórcy, którzy mają prawdziwy talent i umiejętności, a do tego dodadzą swoją osobowość, duchowość, czy inteligencję, nie muszą się chyba obawiać tego, że sztuczna inteligencja zabierze im chleb.

Bajkochłonka: Tak pięknie mówi Pani o sztukach wizualnych – zastanawiam się, czy wpływ na to miało ukończenie przez Panią Uniwersytetu Ludowego Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej?

Justyna Bednarek: Ale ja przecież nie zrobiłam dyplomu! (śmiech)

Strasznie się broniłam, bo oczywiście człowiek boi się zmiany – utraty pracy, pieniędzy, tego, co będzie z kredytem i trójką dzieci… Natomiast okazało się, że był to najlepszy moment w moim życiu – właśnie wtedy powiedziałam sobie: Justyna, masz czterdzieści-parę lat, wkrótce będziesz myśleć o emeryturze, to naprawdę ostatni dzwonek, żeby zacząć pisać książki dla dzieci.

Bajkochłonka: Czego dokładnie się tam Pani uczyła?

Justyna Bednarek: Ceramiki, haftu, wyplatania koszyków, trochę rysunku, trochę robienia witraży. Poznawałam te techniki, pomimo, że nie mam za grosz talentu plastycznego w rękach – to znaczy, umiem robić na drutach… Ale tak przede wszystkim to chciałam tam po prostu być.

Usłyszałam o tym Uniwersytecie gdy Basieńka, moja najmłodsza córka, miała parę miesięcy; było raczej oczywiste, że w najbliższej przyszłości nie będę mogła tam pojechać. Na to nałożył się inny krytyczny moment w moim życiu, bo po raz pierwszy spotkałam się w pracy z poważnym mobbingiem. Strasznie się broniłam, bo oczywiście człowiek boi się zmiany – utraty pracy, pieniędzy, tego, co będzie z kredytem i trójką dzieci… Natomiast okazało się, że był to najlepszy moment w moim życiu – właśnie wtedy powiedziałam sobie: Justyna, masz czterdzieści-parę lat, wkrótce będziesz myśleć o emeryturze, to naprawdę ostatni dzwonek, żeby zacząć pisać książki dla dzieci.

Wtedy też postanowiłam pojeździć do tego Uniwersytetu Ludowego i okazało się, że obcowanie z ludźmi, dla których twórczość i kreacja to są w życiu bardzo ważne rzeczy, było doświadczeniem podobnym do wejścia w nurt czystego strumienia. Czułam się tam tak, jakbym po najdłuższej podróży dotarła do domu. Tak mnie to wyzwoliło, przetarło kanały w mózgu, że mi z tymi Skarpetkami i dalszymi książkami poszło później jak z płatka (śmiech).

Te dwie rzeczy – ten kryzys i Wola Sękowa – sprawiły, że po latach przestałam pisać wyłącznie do szuflady. To mnie uskrzydliło.

Mam w sobie taką żyłkę, można powiedzieć, survivalowca. Lubię być niezależna od różnych czynników zewnętrznych, więc umiejętność robienia mydła, pieczenia chleba, hodowania własnych warzyw to coś, co jest mi bardzo bliskie. Lubię poczucie, że „w razie czego” jestem zabezpieczona przed tym, co się dzieje na zewnątrz.

Kiedy byłam małą dziewczynką, lubiłam sobie wyobrażać, że mój pokój jest statkiem kosmicznym, w którym mam wszystko potrzebne do życia – i mogę w każdej chwili odlecieć w kosmos i sobie, lecieć, lecieć tym moim pokojem, i niczego mi nie będzie potrzeba. Że w ścianie mam taki guzik, którego naciśnięcie sprawi, że wyskoczy mi gotowy obiad. Wymyślałam sobie takie historie.

Teraz, już jako dorosła, w domu mam taką spiżarkę, w której wszystko zrobiłam sama: przerabiam na przykład sto kilogramów pomidorów na przeciery pomidorowe, i z tych przetartych pomidorów, które pracowicie w lato pakuję do słoików, w styczniu i w lutym bucha mi w nos pomidorowy sierpień. W moim domu zupa pomidorowa jest nazywana zupą miłości.

Kiedy przyjdzie sroga zima, zasypie nas po sam dach, albo jak przyjdzie głód (wiadomo, jakie człowiek ma myśli w tych niepewnych czasach), to mi daje taką kotwicę bezpieczeństwa – i myślę, że jest to jakaś pamięć ciała, coś wziętego z poprzednich pokoleń, co noszę w sobie z tych wszystkich pradawnych czasów.

Jedna moja prababcia była ziemianką z dworkiem na Kresach, druga była chłopką spod Krosna, trzecia prababcia była nauczycielką historii w Krakowie, ale ponad wszystko mieszczką: taką panią Dulską, która zawsze uważała na pozory i na „co ludzie powiedzą”. I ja te wszystkie rzeczy w sobie mam. I pewnie gdzieś tam jest w tym wszystkim konieczność robienia przetworów, żeby nie zginąć na przednóżku.

Bajkochłonka: Wnioskuję, że dzięki temu wszędzie czuje się Pani „u siebie”?

Justyna Bednarek: Tak, oczywiście! Najbardziej „u siebie” czuję się właśnie na Podlasiu, na Podkarpaciu, w Małopolsce, w całej szeroko rozumianej Galicji: od Krakowa na wschód. To są moje rewiry. Kiedy pojechałam do Lwowa czy do Wilna, to najpierw czułam, że jestem „u siebie”, a dopiero potem, że jestem we Lwowie czy w Wilnie. W Katowicach też mi było dobrze. Tam już się Galicja gdzieś tam powoli zaczyna, na tym Śląsku (śmiech).

A poza tym mam tam bardzo dobrą, zaprzyjaźnioną osobę w Katowicach – Ślązaka, kapitana Henryka Kwiatka, z którym od kilkunastu lat żeglujemy co roku tą samą ekipą. On pochodzi z takiej śląskiej, górniczej rodziny: najpierw był ratownikiem górniczym, potem komandosem, a teraz jest kapitanem statku. Bardzo ciekawa postać: znalazł się w Skarpetkach jako górnik Henryk, który chciał być kapitanem.

Bajkochłonka: Ogromne sukcesy zaczęły się pojawiać, gdy była już Pani dorosłą kobietą – początek Skarpetek to 2015 rok, później było pierwsze miejsce w konkursie Empiku na najlepszą książkę dziecięcą, nagroda literacka Miasta Stołecznego Warszawy, Nagroda Koziołka Matołka, coroczne nominacje do nagród polskiej sekcji IBBY, w końcu – za ostatnią część Skarpetek – przyznawany przez IBBY tytuł „Najlepszej Książki Roku”. Pomijam tutaj mnóstwo innych nagród i wyróżnień…

Justyna Bednarek: Żeby nie było, to wszystko nie tylko za Skarpetki, ale też za Dom numer pięć, a nagrodę im. Ferdynanda Wspaniałego dostałam wraz z Danielem de Latour – rzeczywiście, tych nagród było sporo. Jest to ogromna przyjemność. Cieszę się też z tego, że Maryjki i Babcocha trafiły na listę „White Ravens”. Cieszę się, że nasza Niegrzeczna mama została zaliczona do Skarbów Literatury Dziecięcej… Bardzo miło mi słyszeć, że moje książki się podobają, ale oczywiście mam świadomość, że prawdziwym probierzem jest zapał czytelniczy, a nie przyznawane nagrody. W związku z tym, najbardziej cieszą mnie chociażby wygłaszane w trakcie spotkań autorskich pochwały od dzieci, czy też czasem nawet ich rodziców.

Żeby był rozwój, musi być na niego przestrzeń – a ja dużo i ciężko pracuję na co dzień, dużo jeżdżę na spotkania (i to jest dla mnie bardzo ważne, żeby na nie jeździć!), a jest to taka moja dodatkowa działalność pro-czytelnicza.

Bajkochłonka: Czy czuje się Pani doceniona jako pisarka?

Justyna Bednarek: Chyba tak, ale też nie czuję się skończona jako pisarka w takim sensie, że ja ciągle jestem przecież Justyną w podróży! (śmiech) Mam taką nadzieję, że moje najlepsze książki jeszcze są przede mną i że będę się rozwijać. Równocześnie chciałabym doprowadzić do sytuacji, w której będę mogła odcinać kupony od czegoś, co już wcześniej wypracowałam. Mam swoje marzenia, mam swoje plany, trudno jest je realizować, dostając sporo zleceń na nowe książki.

Żeby był rozwój, musi być na niego przestrzeń – a ja dużo i ciężko pracuję na co dzień, dużo jeżdżę na spotkania (i to jest dla mnie bardzo ważne, żeby na nie jeździć!), a jest to taka moja dodatkowa działalność pro-czytelnicza. Chodzi o budowanie ogólnej kultury wokół czytania. Być może poskutkuje to tym, że dzieci, które nie poszły do tej pory do biblioteki, do niej pójdą, czy przeczytają książkę choćby tylko dlatego, że pisarka im ją podpisała (śmiech). To jest ważne, ale zabiera sporo czasu. No – ale tak jak powiedziałam, mam nadzieję, że moje najlepsze książki są jeszcze przede mną!

Bajkochłonka: Pozostając w tym temacie – przeczytałam kiedyś, że Roald Dahl pisał każdego dnia po osiem godzin; choćby się waliło i paliło, zaszywał się w specjalnie wybudowanym domku i pracował. Czy Pani też narzuca sobie podobną dyscyplinę?

Justyna Bednarek: Miałam ją na początku, ale po prostu już się trochę zużyłam i zestarzałam w międzyczasie, więc w tej chwili trudno jest mi aż tyle wytrwać. Były takie momenty, kiedy wiedziałam, że muszę nadgonić stracony czas, bo zaczęłam publikować, jak miałam 45 lat – a mam teraz 53 lata. No i wiadomo, że żeby móc być takim pisarzem „na sto procent”, to jednak trzeba móc po prostu z tego żyć.

Z każdą książką człowiekowi przybywa nowych czytelników i staje się to coraz bardziej realne. U mnie „poszło” jednak dosyć szybko, bo można powiedzieć, że udało mi się osiągnąć cel już po czterech latach – żyłam wyłącznie z pisania książek i spotkań autorskich. Ogromną rolę odegrała w tym agencja Autograf, która wzięła mnie pod swoje skrzydła, a w szczególności Gabrysia Niedzielska, która wielu pisarzom literatury dziecięcej w Polsce po prostu umożliwiła funkcjonowanie w zawodzie. To jest ogromny wkład w rozwój czytelnictwa w Polsce!

Chciałam powiedzieć coś jeszcze – na początku, kiedy nie byłam jeszcze tak przeciążona pracą, rzeczywiście każdego dnia pisałam konkretną liczbę znaków – nawet osiągając ich dziesięć tysięcy – a to ponad pięć stron! No bo co z tego, że człowiek siedzi jeśli nic nie „wyprodukuje”. Natomiast w tej chwili już po prostu piszę mniej. Jeżeli udaje mi się dziennie pisać trzy strony, to uważam, że jest to bardzo dobry wynik. Nie można brać na siebie zbyt dużo.

Ten rok w ogóle był dla mnie szczególny, bo po raz pierwszy od 20 lat miałam w sumie pięć tygodni wakacji! A do tego trzeba zawsze liczyć jeszcze tydzień przed i tydzień po, bo wiadomo, że najpierw musi się człowiek zorganizować przed wyjazdem, a po powrocie do domu jeszcze jakoś dojść do siebie. Byłam w Portugalii, byłam we Francji, byłam długo u siebie w Socach. Na dwa tygodnie pojechałam do Grecji. Niedługo jeszcze jadę z córką do Paryża.

Mam w głowie historię, którą wymyśliłam jak miałam dwadzieścia- parę lat; ciągle nie jest ona jeszcze napisana, więc mam nadzieję, że w jakimś momencie w końcu się za nią zabiorę.

To nie zdarza się co roku i raczej nie będzie się zdarzać – natomiast byłam już tak zestresowana, że potrzebowałam sobie solidnie doładować akumulatory. I to rzeczywiście działa! Bo jak siadłam do roboty nad nową książką po powrocie z Grecji, to poczułam taki entuzjazm i taką radość tworzenia, jaką czułam na samym początku. Już się bałam, że to się gdzieś traci po drodze wraz z ilością książek; a to się traci po postu wraz z poziomem zmęczenia. Trzeba sobie robić przerwy.

Nie umiem już robić kilku rzeczy naraz – kiedyś na przykład pisałam trzy książki w tym samym czasie, dlatego chyba udało mi się dobić do tej magicznej liczny 77 pozycji (śmiech). Oczywiście pomogło też zbierane latami w szufladzie biurka całkiem spore archiwum z jakimiś opowiadankami czy zbieranymi pomysłami. Wcale nie wszystkie z tych pomysłów jeszcze wykorzystałam. Mam w głowie historię, którą wymyśliłam jak miałam dwadzieścia- parę lat; ciągle nie jest ona jeszcze napisana, więc mam nadzieję, że w jakimś momencie w końcu się za nią zabiorę. Z tą dyscyplinąbywa u mnie bardzo różnie!

Bajkochłonka: Wspominała Pani o zleceniach na książki; jak wygląda to od strony pisarki? Czy wydawnictwa proponują konkretne tematy?

Justyna Bednarek: Niedawno zdarzyło mi się, że poproszono mnie o konkretny temat – ale żebym miała radość i energię do pisania, to muszę mieć swój margines wolności. Dostałam ramowy pomysł, że książka ma być o tym i o tym, na co zgodziłam się pod warunkiem, że to ja zadecyduję, co konkretnie znajdzie się „w środku”. Do pisania tej książki się bardzo szykuję, mam nadzieję, że wyjdzie coś fajnego.

Ja w ogóle jestem osobą bardzo rodzinną! Staram się utrzymywać bliski kontakt z większością mojej rodziny, która wcale nie jest mała.

Bajkochłonka: W kontekście jednej z zapowiedzi, na którą wpadłam ostatnio, chciałam zapytać o nadchodzące Święta Bożego Narodzenia – czym są one dla Pani?

Justyna Bednarek: To jest dla mnie wielkie wydarzenie rodzinne! Uwielbiam spędzić wszystkich w jedno miejsce, żeby jedli i śpiewali. To mi się bardzo podoba.
Ponieważ mam duży salon, takie spotkania rodzinne zawsze odbywają się u mnie. Ja w ogóle jestem osobą bardzo rodzinną! Staram się utrzymywać bliski kontakt z większością mojej rodziny, która wcale nie jest mała.

Co jakiś czas pojawia się jakiś odzyskany kuzyn, który też jest przygarniany. Poszerzam ten rodzinny krąg o przyjaciół, których mam sporą gromadę. Bardzo ważnym dniem to jest zawsze u nas drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia, kiedy wszyscy przychodzą i wspólnie kolędujemy – mój brat jest skrzypkiem, czasem dołącza do nas jakiś jego przyjaciel, także muzyk. Moje siostrzenice potrafią przepięknie śpiewać, śpiewają w różnych chórach, więc u nas to jest naprawdę ogromne święto. Jak po prostu huknie dwadzieścia czy trzydzieści osób, Bóg się rodzi, to naprawdę czuć, że się rodzi! To są dla mnie niezwykle ważne momenty w roku, na które zawsze czekam.

Uwielbiam też szykowanie prezentów, kupowanie prezentów, pakowanie. Takie myślenie, co też komu sprawi przyjemność. No i robienie pierogów z moimi dziećmi stało się od paru lat takim ważnym momentem – wcześniej robiłam sama te pierogi, ale pierwsze Święta po śmierci mojego męża były bardzo trudne; wtedy wszyscy męscy członkowie mojej najbliższej rodziny skrzyknęli się i zrobili te pierogi razem. Mam takie zdjęcia, jak panowie próbują ulepić stos pierogów w kuchni. To było bardzo fajne i dało początek nowemu świątecznemu zwyczajowi.

Ja jestem z frakcji barszczu z uszkami, więc jest barszcz z uszkami, potem na stół idą pierogi ruskie; te ze słodką kapustą zostały przeze mnie zaniechane, ponieważ nie były moimi ulubionymi. Z kolei mój syn wprowadził pierogi kozackie (to jego własna nazwa), czyli ruskie pierogi, do których dodaje się kozi twarożek.

Bajkochłonka: A czy są jakieś tradycje, które pamięta Pani z dzieciństwa, a które udało się zaadaptować do dzisiejszych czasów?

Justyna Bednarek: Jadłospis to coś takiego, co powtarza się u nas od pokoleń. Ja jestem z frakcji barszczu z uszkami, więc jest barszcz z uszkami, potem na stół idą pierogi ruskie; te ze słodką kapustą zostały przeze mnie zaniechane, ponieważ nie były moimi ulubionymi. Z kolei mój syn wprowadził pierogi kozackie (to jego własna nazwa), czyli ruskie pierogi, do których dodaje się kozi twarożek. Więc to jest wymysł Bartłomieja Bednarka. Potem idzie kapusta z grzybami (moja podobno jest najlepsza, bo daję tyle grzybów, że właściwie są to grzyby z kapustą); potem idzie karp, kompot z suszu, a po kompocie następuje rozdawanie prezentów. No i później już są ciasta. To wszystko to jest takie, jak było w moim domu rodzinnym – i jak w domu rodzinnym mojej mamy.

Lubię gotować – należy natomiast powiedzieć, że moja mama zamiast gotować nauczyła mnie przede wszystkim dobrze jeść. Sama wspaniale gotowała! Często darłam z nią koty: jak mi wyjaśniła moja serdeczna koleżanka zajmująca się chińską astrologią: nie było takiej szansy, żebyśmy się z moją mamą dobrze porozumiały, ponieważ byłyśmy w przeciwfazie ze wszystkim. Jak trafiałyśmy do jednej kuchni, to dosłownie leciały pióra – takie były awantury. Więc gotować musiałam nauczyć się sama.

Z kolei moja córka, która jest wegetarianką, gotuje wspaniale – więc miło patrzeć, jak pomimo, że mamy różne smaki, można bez wahania rozróżnić indywidualny styl każdej z nas. Wszystko wygląda podobnie, a smakuje inaczej! (śmiech)

Bajkochłonka: A kim chciała Pani zostać, kiedy była małą dziewczynką?

Justyna Bednarek: Dosyć wcześnie chciałam być pisarką. Kiedy miałam 15 lat, byłam pewna, że będę poetką. Pisałam wiersze. Wcześniej miałam różne pomysły. Jako zupełnie mała dziewczynka mówiłam, że chcę być leśnikiem, bo lubiłam las. To się zresztą nie zmieniło. Chciałam przez chwilę być żoną zbója, bo w telewizji leciał Janosik – tak naprawdę chciałam sama być tym zbójem, ale jakoś w mojej ukształtowanej przez patriarchalny system głowie nie wchodziło w grę, żeby być zbójniczką, tylko właśnie żoną zbója. To było jeszcze przed czasami Ronji, córki zbójnika.

Później przez moment myślałam, że będę lekarką – i to powiedziałam mojej mamie. Dlatego pozwoliła mi opuścić szkołę muzyczną i iść do normalnego liceum; po kądzieli pochodzę z wybitnie lekarskiej rodziny, gdzie prawie wszyscy (od trzech pokoleń) są lekarzami, więc mama z radością przyjęła wiadomość, że też mogłabym pójść na medycynę. Potem mi się to dosyć szybko odkręciło. Dosyć szybko pochłonęły mnie książki, historie, wiersze.

W drugiej klasie szkoły średniej zaczęłam wagarować i przewagarowałam większość roku; chodziłam wtedy do biblioteki, na ulicy Świętojańskiej na Starym Mieście, i tam sobie siedziałam czytając rosyjskich poetów, akmeistów, Annę Achmatową, Marinę Cwietajewą i tak dalej. Takie miałam pomysły na siebie.

Z tym, że no właśnie: co tu robić, jak człowiek chce być pisarką? Poszłam na romanistykę, co było takim sobie wyborem; chciałam iść na polonistykę, ale mi powiedzieli, że nie będę miała potem pracy. Na drugim roku stwierdziłam, że nie, jednak wybieram polonistykę – to są fajniejsze studia i tego zawsze chciałam! Rzuciłam tę romanistykę, zdałam na polonistykę, ale wtedy w czasie wakacji spadło po prostu big love, Michał Bednarek, no i na świecie pojawił się Bartłomiej, mój najstarszy syn, więc trzeba było czym prędzej wracać na te studia, które były już trochę bardziej zaawansowane.

Na trzecim roku urodziłam dziecko i później poszłam na studia doktoranckie; urodziłam drugie dziecko, nie skończyłam studiów doktoranckich, poszłam pracować do gazet, urodziłam trzecie dziecko i dopiero właśnie jak zaczęło mi się tak plątać w tej robocie, to pomyślałam sobie: teraz albo nigdy! I tak doszłam do punktu, w którym jestem dziś.

Bajkochłonka: Kiedy byłam mała, też chciałam być pisarką. Za to w dzisiejszych czasach dzieci, które pyta się o wymarzony zawód, często marzą o byciu influencerem; jak Pani uważa, co jest teraz najtrudniejszego w byciu dzieckiem?

Justyna Bednarek: Sztuczność świata – najogólniej mówiąc, właśnie to przeniesienie dużej części życia do komputera. Mało takiej prostej radości z bycia w świecie, doświadczania go, za to dużo podatności na zranienie i krytykę tych wszystkich małych głosów z zewnątrz, na cały ten hejt, który też jest pokłosiem zbyt głębokiego wejścia w świat technologii. Myślę, że to jest bardzo duża trudność.

Trudnością też jest taka konieczność dźwigania oczekiwań współczesnego świata: coś jest dobre, coś jest niedobre, coś jest na topie, a coś jest już w ogóle do niczego.

Kiedy byłam mała, były dzieci, które miały lalkę Barbie oraz dzieci, które lalki Barbie nie miały – to też na jakiś sposób rozdzielało dzieciaki między sobą, ale w tej chwili młodzi ludzie w Internecie rozwijają coraz bardziej umiejętność dopieprzania sobie nawzajem. Anonimowość jest czymś, co wyzwala… Nie we wszystkich, ale przecież wystarczy jedna osoba, którą dobrze widać: ta jedna osoba pociągnie za sobą drugą, głupszą, ta głusza pociągnie inną – niedobrą, i tak się to zaczyna. Myślę, że to wiele odbiera naszym dzieciom, chociaż one mogą nie zdawać sobie z tego sprawy, bo przecież nie znają świata sprzed komputera.

Bajkochłonka: Uważam, że właśnie takim dobrym powrotem do rzeczywistości są książki, które pokazują ją w taki sposób, w jaki chcielibyśmy mieć ją na co dzień;
chciałabym w tym miejscu podziękować Pani w swoim imieniu, ale pewnie w imieniu tysięcy czytelników, za to, że Pani książki wzbudzają takie właśnie poczucie bezpieczeństwa – to wydaje mi się bardzo ważne. Na jaką książkę teraz możemy czekać? Co niebawem się ukaże? O czym może Pani już mówić?

Justyna Bednarek: Teraz ukazały się dwie książki: w świat poszły właśnie trzecia część Kur oraz Wnuczka Antykwariusza. Jest to książka wydana przez Instytut Książki w ramach akcji „Mała Książka Wielki Człowiek”. Będzie ona rozdawana pierwszoklasistom w całej Polsce.

Bajkochłonka: Nie będzie można jej nigdzie kupić, prawda?

Justyna Bednarek: Wystarczy być pierwszoklasistą! (śmiech) W zeszłym roku to była książka Wojtka Widłaka, Krasnal w Krzywej Czapce. Wcześniej były: antologia ilustrowana przez Olę Wasiuczyńską i Alfabet zrobiony przez Iwonę Chmielewską. Jeszcze wcześniej pan Józef Wilkoń zrobił ilustracje do antologii tekstów literackich. Od dwóch lat są to natomiast książki pisane na specjalne zamówienie Instytutu.

No, ale przez to, że sobie pojeździłem po świecie, to mam teraz taką małą lukę – żaden tekst jak na razie nie leży w wydawnictwie i nie czeka na wydanie; ja natomiast pracuję nad jedną książką, zaraz po niej będzie druga, potem będzie trzecia, potem będzie czwarta i potem będzie piąta.

Obecnie wisi nade mną miecz, żeby zdążyć to wszystko napisać, więc po takim momencie oddechu znowu będzie można na coś czekać.

Bajkochłonka: Czyli do którego roku już ma pani plany?

Justyna Bednarek: Tylko do wakacji! Obecnie wisi nade mną miecz, żeby zdążyć to wszystko napisać, więc po takim momencie oddechu znowu będzie można na coś czekać.

Książka, którą piszę w tej chwili, jest już dość zaawansowana. Opowiada ona o świętych. I to o świętych z całej historii – czyli zaczyna się od biblijnych proroków, od Eliasza, potem jest święta Anna, czyli babcia Pana Jezusa, i tak to idzie aż do współczesności. Będzie to wybór świętych, którego dokonałam razem z Anną Salamon, artystką, ilustratorką, robiącą ilustracje na szydełku. A tak naprawdę zaczęło się od tego, że Ania do mnie napisała i wysłała mi kilka zdjęć swoich świętych, wydzierganych na tymże szydełku.

Powiedziała mi: „Wiesz, Justyna, czytałam Maryjki i chciałabym, żebyś napisała taką książkę, którą mogłabym zilustrować”. To się chwilę odleżało, bo miałam jakieś swoje inne rzeczy, ale porozmawiałam z wydawnictwem Świetlik, które zechciało wydać właśnie taką książkę. To jest taki rodzaj pisania jak w Maryjkach – to jest książka, która jakby „włącza” przyrodę do tej całej historii zbawienia i opowiada o ludziach, którzy robili świetne rzeczy i mieli dobre cechy.

Inny sposób pisania o tych świętych sprawach niż jest praktykowany na przykład w wydawnictwach katolickich. To jest coś takiego, co sama chciałabym pokazać swoim dzieciom, gdyby były jeszcze całkiem małe. Staram się, żeby to było pięknie napisane i żeby wyłuskiwać rzeczy, które są uniwersalne i łączące wszystkich ludzi.

Jeżeli mamy świętego, który jest dobrym człowiekiem, to bycie dobrym człowiekiem będzie też atrakcyjne zarówno dla dziecka, które chodzi do kościoła, jak i dla dziecka, które do kościoła nie chodzi. I ja bardzo chcę, żeby to była książka o świętych, również dla dzieci, których rodzice do kościoła nie prowadzają. Żeby to była ciekawa historia. Uniwersalna.

Następnie będę pisać książkę, która będzie początkiem nowej, absolutnie zwariowanej serii dla Naszej Księgarni. Następnie idzie czwarta część Kur. Później szykuje się książka, którą napiszę dla Fundacji Upowszechniania Czytelnictwa i będzie to – o dziwo! – krótka książka dla dorosłych. No i na koniec taka książka, którą mi zleciło wydawnictwo Libra z Podkarpacia; będę dla nich pisać coś osadzonego w lokalnej tematyce. I to jest mój plan, który muszę zrealizować do początku lipca.

Bajkochłonka: A czy ukaże się dziesiąty tom przygód Skarpetek, gdzie poruszy Pani temat rozmnażania, tak jak było to kiedyś obiecywane?

Justyna Bednarek: To był żart! Wie Pani, zapytało mnie kiedyś dziecko, dlaczego nie spełniłam obietnicy i nie ma Skarpetek o rozmnażaniu. A ja nie przypuszczałam, że dojdę nawet do piątego tomu!

Bajkochłonka: Jesteśmy już zatem na półmetku, więc ten tytuł zbliża się nieuchronnie (śmiech). Na razie mamy sześć tomów Skarpetek plus książka z aktywnościami, czy więc należy spodziewać się części siódmej?

Justyna Bednarek: Pewnie tak, bo jest taka wola ludu i jest takie życzenie wydawnictwa, ale naprawdę muszę się poważnie zastanowić, jaką formułę wybrać tym razem, bo mamy już krótsze opowiadania, dłuższe opowiadania, powieść przygodową, kryminał, opowiadania historyczne… nie chcę serwować czytelnikom czegoś, co dostali już wcześniej. Być może to będą krótkie kryminałki? Ta formuła dla mnie samej jest atrakcyjna i myślę, że mogłaby się spodobać dzieciom. Możliwości jest mnóstwo!

Bajkochłonka: Czekam jeszcze na opowiadanie o rękawiczkach. Oczywiście nie białych, bo te są podejrzane (tak jak kiedyś Pani mówiła), ale o kolorowych jak najbardziej! Zmierzając już ku końcowi – ostatnie pytanie na rozluźnienie, w kontekście zimy i w nawiązaniu do Skarpetek: czy ma Pani swoją ulubioną parę skarpetek?

Justyna Bednarek: Ja gubię wszystkie moje skarpetki! Te, które jeszcze trzymają się razem, przejmuje moja ukochana „mała B”, czyli Basia. Ja tak naprawdę nie nazywam Basi „małą B”, to było wymyślone na potrzeby książki. Ale od czasu do czasu, jak właśnie chcę żartować, to do niej tak mówię.

Ale, żeby odpowiedzieć na pytanie: ostatnio przywiozłam sobie ze spotkania autorskiego w irlandzkim Cork mnóstwo cudów z wełny, m.in. wełniane skarpetki w tonacji fuksjowo-fioletowej. Śliczne! W tej chwili są to moje ulubione skarpetki, cieplutkie i naprawdę bardzo ładne. A w książkach moją ulubioną jest oczywiście zielona skarpetka Pinkerton i dlatego występuje aż cztery razy.

Bajkochłonka: Czyli cieszymy się z obecnych mrozów, bo można je wykorzystać! Bardzo dziękuję za rozmowę.

Justyna Bednarek: Było mi bardzo miło. Mam nadzieję, że uda się Pani jakoś wybrnąć z mojego gadulstwa!

Zdjęcia na szarym tle wykonała Julita Delbar, a z ,,Kurami” – Zuzanna Wyżykowska

Moje recenzje książek Justyny Bednarek:

Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Sprawdź najnowsze recenzje, tutaj: bajkochlonka.pl

Poprzedni wpis
Żyli długo i szczęśliwie, póki nie umarli – recenzja klasyki
Następny wpis
Jak powstaje – recenzja serii książek dla dzieci
Tags: blog książkowy, dla tych którzy kochają książki, Justyna Bednarek, książki dla dzieci, Nasza Księgarnia, Poradnia K, rozmowa o książkach, rozmowa z autorem, Strefa Rozmów, święta, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Wydawnictwo Poradnia K, Wydawnictwo Świetlik, wywiad z autorką, wywiad z Justyną Bednarek

1 komentarz. Zostaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Wypełnij to pole
Wypełnij to pole
Proszę wpisać prawidłowy adres e-mail.

Moja autorska książka

Pisz recenzje z Bajkochłonką!

Moja autorska książka

Pisz recenzje z Bajkochłonką!

O BAJKOCHŁONCE

Julita Pasikowska-Klica

Moja miłość do książek zrodziła się zanim jeszcze nauczyłam się czytać. Zapach świeżego druku
i szeleszczące kartki pełne przygód były dla mnie tajemnicą, którą chciałam jak najszybciej odkryć.

Na co dzień sięgam po różne tytuły, ale to właśnie bajki mają w mojej biblioteczce miejsce szczególne.

Możesz dowiedzieć się więcej klikając w zakładkę o mnie!

Zapisz się do newslettera Bajkochłonki!

Moja autorska książka

Pisz recenzje z Bajkochłonką!

Losowa recenzja