Tekst powstał w ramach inicjatywy Strefa Rozmów.
Już od piątego roku życia pisałem w różnych wypracowaniach, że chcę być autorem książek. Widać więc, że jest to konsekwentna droga oraz spełnienie moich marzeń.
Bajkochłonka: Jakie jest Twoje najsilniejsze wspomnienie z dzieciństwa? Coś, co najbardziej utkwiło Ci w pamięci.
Daniel Chmielewski: Na pewno złoty wiek mojego dzieciństwa przypada na życie w Australii. Bo ja jestem dzieckiem solidarnościowym, więc z rodzicami wyjechałem przez Berlin do Melbourne. I żyłem tam do czasu, gdy miałem 12 lat. Tam też urodził się mój brat. I tam zacząłem rysować komiksy. Sprzedawałem je już na corocznym festynie szkolnym od 4 klasy podstawówki. Miałem nawet swoje własne wydawnictwo, nazywało się Eternity Comics.
Wszystkie swoje komiksy i książki musiałem pokazywać dyrektorowi szkoły, który sprawdzał czy nadają się na konkretne grupy wiekowe. Bo czasem było w nich trochę przemocy. W pewnym momencie miałem nawet całą ekipę kolegów, którym płaciłem po 50 centów i oni byli odpowiedzialni za kolportaż.
Mam przyszywanego wujka, Marka, który pracował w drukarni. Uczył mnie wszystkich poligraficznych spraw: jak się składa komiks i de facto książkę. To wszystko działo się w okolicach trzeciej, może czwartej klasy, aż do czasu przyjazdu do Polski. A wspomnienia z wcześniejszego dzieciństwa? Już od piątego roku życia pisałem w różnych wypracowaniach, że chcę być autorem książek. Widać więc, że jest to konsekwentna droga oraz spełnienie moich marzeń.
Bajkochłonka: Jak wyglądała edukacja w Australii?
Daniel Chmielewski: Chodziłem w Australii do prywatnej szkoły, co jest tam czymś normalnym. Byliśmy biedną rodziną, ale dzięki różnym dofinansowaniom, mogliśmy z bratem chodzić do szkoły prywatnej, a nie publicznej. Tam działało się projektowo – tak jak się mówi o skandynawskich szkołach. I nie było podziałów na konkretne przedmioty, tylko na przykład mieliśmy wybrać sobie jakąś postać historyczną.
Pamiętam, że wybrałem Magellana. Miałem o nim przez kilka tygodni robić projekt, którym potem podzielę się z innymi (i w ten sposób oni też się nauczą czegoś o Magellanie). Wykonałem więc grę planszową. Przy okazji mogłem nauczyć się o geografii, skoro plansza gry opierała się na mapie świata.
Często potrafiliśmy całą klasę przerobić na statek kosmiczny albo Narnię. Przechodziło się przez szafę i wchodziło do Narni, gdzie czytaliśmy wszystkie te książki. Faktycznie więc w tamtej szkole bardzo dużo czytałem, otaczały mnie książki. Żyliśmy książkami i żyliśmy w tych książkach. Niewątpliwie bez Australii i bez takich ludzi jak wujek Marek, pewnie nie byłbym w tym miejscu, żyjąc swoimi marzeniami.
Rozłożyłem ją na biurku i zacząłem czytać. I cały czas wybuchałem śmiechem, aż przyszli rodzice zapytać co się dzieje. A mnie to po prostu tak bawiło, że nagle chciałem zacząć czytać po polsku.
Bajkochłonka: Mówisz, że to kim jesteś teraz, ta potrzeba i chęć robienia książek wzięła się z tego, że one od zawsze Cię otaczały. Często jednak wystarczy TA jedna książka, żeby zacząć widzieć się jako pisarza i twórcę. Czy miałeś taką jedną książkę?
Daniel Chmielewski: Pamiętam pierwszą książkę, którą pożyczyłem w bibliotece. Tam w zerówce albo w pierwszej klasie było pierwsze pójście do biblioteki. I pamiętam, że pożyczyłem książkę o chłopcu, który był wychowywany przez kaczki albo gęsi. On zbierał pióra, które wypadły i się nimi ozdabiał.
Bajkochłonka: Czy to jakaś baśń?
Daniel Chmielewski: To było coś współczesnego. Pewnie dwudziestowieczne, amerykańskie. Niestety nie pamiętam tytułu.
Bajkochłonka: Może ktoś z czytelników pomoże 😉
Daniel Chmielewski: To była pierwsza książka, którą pożyczyłem. Nie wiedziałem wtedy jak działają biblioteki, więc nie oddałem jej na czas i znalazłem ją po roku w szufladzie… Trzeba było zapłacić karę. Ale od tego czasu faktycznie zacząłem normalnie korzystać z bibliotek.
Bajkochłonka: Czytałeś też po polsku?
Daniel Chmielewski: Po polsku bardzo nie lubiłem czytać. Pierwszą książką, jaką przeczytałem po polsku, sam z siebie, to był „Pinokio”. Miałem chyba wtedy 10 lat. Nie wiem dlaczego, ale pamiętam, że wieczorem rodzice byli w kuchni, a ja wziąłem ją z półki, gdzie stały inne polskojęzyczne tytuły kupowane przez ojca w polskiej księgarni w Melbourne. Rozłożyłem ją na biurku i zacząłem czytać. I cały czas wybuchałem śmiechem, aż przyszli rodzice zapytać co się dzieje. A mnie to po prostu tak bawiło, że nagle chciałem zacząć czytać po polsku.
Nie lubiłem Polski. Polska wydawała mi się jakimś krajem trzeciego świata.
Bajkochłonka: To bardzo nietypowo, że akurat włoski „Pinokio” stał się powodem, dla którego zacząłeś czytać po polsku. Dlaczego wcześniej trudno było Ci czytać w tym języku?
Daniel Chmielewski: Nie lubiłem Polski. Polska wydawała mi się jakimś krajem trzeciego świata. Potem jak przyjechałem do Polski, okazało się, że rzeczywiście jest krajem trzeciego świata. Oczywiście dużo się zmieniło przez te 30 lat, ale ten kontrast Australia-Polska w 1995 roku był jednak dość przerażający. Urodziłem się w Niemczech i tam mieszkałem przez pierwsze dwa lata.
Później wyprowadziliśmy się do Australii, gdzie zawsze były obchodzone jakieś dni kraju ojczystego, bo większość uczniów było z różnych miejsc na mapie, i zawsze mówiłem, że jestem Niemcem i przygotowywałem flagę Zachodnich Niemiec. Różnica między Polską i Australią również polegała na ilości dostępnych dóbr. Byłem totalnie dzieckiem konsumpcyjnym. Jak się szło do sklepu, to do wyboru było 20 różnych chlebów tostowych i w każdym były karty z ,,Jurassic Park” albo czegoś w tym rodzaju. Nie kupowało się chleba bez tych dodatków (wciąż mi zostało, że jak mogę wybrać płatki bez dodatku, albo z tandetną zabaweczką jakiejś franczyzy filmowej, która nawet mnie nie interesuje, to nie potrafię się oprzeć).
Bajkochłonka: Czyli Polska nie miała Ci po prostu nic do zaoferowania?
Daniel Chmielewski: Jak rodzice puszczali jakąś polską kreskówkę, np. „Bolka i Lolka”, to ona od razu przegrywała z „Power Rangers”. Te bajki wydawały mi się wtedy stare i przaśne. Komiksy trochę się broniły, bo czytałem Wróblewskiego, Baranowskiego. Na przykład totalnie zachwyciłem się „Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa”.
Ojciec wciskał mi Kapitana Klossa, dodając od siebie całe wykłady historyczne, których nie rozumiałem, więc to mnie totalnie nie interesowało. Dopiero wiele lat później zrozumiałem propagandowy kontekst tych komiksów i poglądy mojego ojca, który był aresztowany w 1981 i internowany. No i były Tytusy.
Tytusy faktycznie mnie kręciły. Ale poza tym nie czułem jakiejś bliskości z Polską. Rodzina mamy wysyłała nam zdjęcia z mazowieckiej wsi. A na nich rozpadające się stodoły i kobiety ubrane w futra, stojące przy studni. Moja ignorancja była ogromna. Rodzice słuchali polskiej stacji, gdzie puszczane były smętne patriotyczne pieśni. Lecąc do Polski myślałem, że nigdy już nie posłucham „normalnej” muzyki. Jakież było moje zdziwienie, gdy pierwszą piosenką, jaką usłyszałem w drodze z lotniska to był „Scooby Doo” Leeroya!
Bajkochłonka: Nie chodziłeś do polskiej szkoły?
Daniel Chmielewski: Chodziłem do weekendowej szkoły przez chyba dwa lata, ale nie lubiłem jej. Znów, w porównaniu z tym projektowym podejściem szkoły australijskiej to wszystko było bardzo archaiczne.
Bajkochłonka: Zostawmy więc polską szkołę w Australii i przeskoczmy do edukacji już ściśle związanej z tworzeniem historii graficznych. Jak zostaje się twórcą komiksowym?
Daniel Chmielewski: Teraz jest zupełnie inaczej niż za czasów mojego dzieciństwa i młodości. Wtedy nie było żadnych zajęć komiksowych. Współczesny komiks polski dopiero raczkował.
Produkt był czymś takim, że jak kupowałem go w kiosku i przynosiłem do szkoły, to robił on obieg po całej klasie – wśród wszystkich, niezależnie czy ktoś czytał komiksy czy nie.
Bajkochłonka: Co więc ukształtowało Cię pod względem komiksowym?
Daniel Chmielewski: Kiedy byłem w liceum, po czasach – jak to określają niektórzy – wielkiej smuty, pojawił się magazyn Produkt, który był niesamowitym powiewem świeżości. Zadebiutowało albo rozwinęło w nim skrzydła wielu młodych twórców; wszyscy od Michała Śledzińskiego, przez KRL-a, Minkiewiczów i tak dalej.
Wydawano też inne periodyki: AQQ, KKK. Produkt był czymś takim, że jak kupowałem go w kiosku i przynosiłem do szkoły, to robił on obieg po całej klasie – wśród wszystkich, niezależnie czy ktoś czytał komiksy czy nie. A praktycznie nikt nie czytał wtedy komiksów, już nie mówiąc o mandze. Większość uważała, że to jakaś tandeta.
Zresztą sam pierwszą powieść graficzną (a nie seryjnie wydawane komiksy typu „Spawn” czy „Batman”), czyli „Blankets” kupiłem dopiero na studiach, około 2004 roku. I to przypadkiem. Wszedłem do Komikslandii w centrum Warszawy, zobaczyłem sprowadzoną ze Stanów czarno-białą cegłę, coś mnie tknęło, więc kupiłem. I od tego zaczął się zupełnie nowy rozdział w postrzeganiu medium.
Bajkochłonka: A co ze studiami wyższymi?
Daniel Chmielewski: Większość komiksiarzy z mojego pokolenia, można chyba bezpiecznie powiedzieć, nie ukończyła Akademii Sztuk Pięknych. Możliwe, że są po różnych kierunkowych liceach, albo zaczęli Akademię i jej nie skończyli – ale ukończenie takiej uczelni nie jest potrzebne do bycia profesjonalnym rysownikiem.
Bajkochłonka: Ale Ty skończyłeś ASP, prawda?
Daniel Chmielewski: Skończyłem. Teraz, gdy spojrzeć na młodsze pokolenie, to coraz więcej osób związanych z komiksem ma za sobą Akademię Sztuk Pięknych albo inne szkoły plastyczne w swoim dossier. Można robić odjechane rzeczy, można robić poważne rzeczy, można robić niepoważne rzeczy. To nie jest tak, że jak się jest po Akademii, to trzeba od razu robić tylko rzeczy niesamowicie wyrafinowane czy też artystyczne.
Jasne, komiksy też mogą być artystyczne i wyrafinowane. Ja jestem pretensjonalny i potrzebuję mieć 20 różnych poziomów każdej warstwy fabularnej, znaczeniowej, metaforycznej. Ale to jestem ja, a nie jest to związane z tym, że skończyłem Akademię Sztuk Pięknych.
Bajkochłonka: Czuć w tym, co mówisz, że masz także doświadczenie jako edukator szkolny. Od kiedy prowadzisz warsztaty z młodzieżą? Czy to dalej aktualne?
Daniel Chmielewski: Niedawno zrezygnowałem z pracy w Centrum Kultury Wilanów, bo chcę się sprawdzić jako nauczyciel. Będę jednak wciąż prowadził różnego rodzaju warsztaty i zajęcia komiksowe. Od 2017 roku regularnie prowadziłem pracownie komiksowe z cotygodniowymi zajęciami w kilku domach kultury.
Pamiętam, że na Bałtyckim Festiwalu Komiksowym, w okolicach roku 2009/2010 młodzi twórcy, w tym ja, zostali zaproszeni, żeby prowadzić warsztaty komiksowe, a nie tylko gadać o komiksach. I to było coś niesamowicie nowego. To był dość istotny przełom – możliwość praktycznego podzielenia się swoją wiedzą i umiejętnościami dydaktycznymi. Właśnie wtedy zaczęła się moja droga z edukacją komiksową.
Tak, edukacja jest dla mnie bardzo ważna. Nie tylko ta komiksowa, bo zakres moich działań obejmuje rysunek i malarstwo sztalugowe, urbanistykę, działania wspólnotowe i performatywne, wyjścia do muzeów i galerii i rozmowy o sztuce.
Bajkochłonka: Jakiego rodzaju była to praca?
Daniel Chmielewski: To była praca misyjna. Jak byłem w trzech domach kultury, to właściwie widywałem córkę tylko w poniedziałki, piątki, i w weekendy. Ale w weekendy miałem często jakieś cykle lub inne warsztaty, bo jestem pracoholikiem. Jeśli nie jestem w depresji i nie scrolluję Facebooka, to działam z kolei w trybie 16 godzin na dobę. Leczę się z tego bardzo, bardzo powolutku, ale to długi proces.
Bajkochłonka: Czyli ta praca z dziećmi daje Ci w pewien sposób poczucie spełnienia? Potrzebujesz tego do funkcjonowania?
Daniel Chmielewski: Tak, edukacja jest dla mnie bardzo ważna. Nie tylko ta komiksowa, bo zakres moich działań obejmuje rysunek i malarstwo sztalugowe, urbanistykę, działania wspólnotowe i performatywne, wyjścia do muzeów i galerii i rozmowy o sztuce. Wciąż brakuje rzetelnej, artystycznej edukacji. W Polsce jest ona na bardzo słabym poziomie.
Na przykład moja znajoma pracowała w państwowej szkole jako nauczycielka plastyki. Miała na nią 45 minut tygodniowo, z czego 5 minut to było wyłączanie telefonów, 5 do 10 minut to sprawdzanie listy i nagle robiło się z lekcji właściwie pół godziny. Co da się zrobić w pół godziny i to w 20-30 osobowej klasie? To jest bardzo mało czasu, podczas którego w ogóle nie da się rozwinąć jakiejkolwiek wrażliwości.
Zawsze mówię, że nauka rysunku to jest tak naprawdę nauka patrzenia. Nie chodzi o to, że mamy wziąć sobie wszystko z głowy, tylko musimy nauczyć się patrzeć na świat – widzieć proporcje i zależności; rozumieć, że w martwej naturze nie chodzi o to, że malarze lubią malować kwiatki i też musimy wbrew naszym upodobaniom tłuc bez sensu kwiaty; rozwijać swoją znajomość działań o fotografię, narrację filmową, montaż i rytm. Wszystko łączy się ze sobą.
Bajkochłonka: No właśnie, widziałam, że Ty tworząc komiksy, bazujesz w dużej mierze na fotografii, prawda? Najpierw robisz zdjęcia postaciom, a później je przerysowujesz?
Daniel Chmielewski: Tak.
Bajkochłonka: I tak jest łatwiej?
Daniel Chmielewski: Nie. To zajmuje bardzo dużo czasu i jest dużo bardziej pracochłonne. Zacząłem tak działać przy debiucie. Jego pierwsza połowa była rysowana z głowy, a do drugiej w dużej mierze pozował mój brat. Robiłem mu zdjęcia. Bardzo zależy mi na gestach i mimice. Już właściwie w trakcie pracy nad debiutem, czyli w okolicach 2006-2008 roku, wkręciłem się na przykład w slow cinema. Béla Tarr jest dla mnie niesamowicie ważną postacią, jeśli chodzi o kino, ale też jeśli chodzi w ogóle o twórczość i inspiracje.
Nawet to, że w ,,Powidoku”, czyli w moim debiucie, który jest podzielony właściwie na trzy części, deszcz jest bardzo istotny. To właśnie pojawienie się deszczu, jako karzącej ojcowskiej mocy, albo oczyszczenia, podsumowuje kolejne partie komiksu. A u Tarra deszcz pada cały czas. Albo, jak w ,,Koniu turyńskim”, jest wiatr. Jak wyszedłem po seansie, mimo że to był środek lata, to byłem zziębnięty do szpiku kości.
Bardzo mocno na mnie wpływa kino oraz sam język kina. Nie ta podstawowa warstwa, tylko właśnie te mikroruchy kamery na przykład. Uwielbiam analizować jak porusza się kamera względem aktorów, jak aktorzy poruszają się względem siebie i w przestrzeni. U mnie w komiksach też bardzo często jest skomplikowana choreografia kamery.
Gdybyśmy mieli prześledzić to, dlaczego różne kadry są zakomponowane u mnie w taki albo inny sposób, to się bierze głównie z myślenia filmowego, a nie na przykład malarskiego albo fotograficznego. Zawsze sekwencyjność kadrów, ich narracyjna natura, bardziej do mnie przemawiała, niż autonomiczne, pojedyncze obrazy. Mam realistyczny styl rysowania, bo potrzebuję mieć tę „wysoką rozdzielczość” szczegółów, żeby czytelniczki i czytelnicy mogli wyłapać to, co jest istotne.
(…) komiks to jest tak właściwie produkcja filmowa, tylko bez budżetu. Że nie potrzebuje wielkiej ekipy. Komiks pozwala na szerokie spektrum działań, zgodnie z moimi fascynacjami i zainteresowaniami.
Bajkochłonka: Twoje komiksy sprawiają wrażenie właśnie bardziej nowoczesnych pod tym względem, że są bardziej dynamiczne, niż te klasyczne. Widać to na przykład w „Antygonie”, gdzie nie tylko kadrowanie, ale różne punkty widzenia czy wychodzenie i przenikanie różnych scenografii sprawia, że tak naprawdę takiego komiksu chyba nie dałoby się sfilmować.
Daniel Chmielewski: Może faktycznie po to działam w komiksie, bo to medium daje mi więcej możliwości. Oczywiście zawsze lubię mówić, że komiks to jest tak właściwie produkcja filmowa, tylko bez budżetu. Że nie potrzebuje wielkiej ekipy. Komiks pozwala na szerokie spektrum działań, zgodnie z moimi fascynacjami i zainteresowaniami.
Bajkochłonka: No właśnie, i nie musisz się też ograniczać tylko do jednych odbiorców. Tworzysz zarówno dla dorosłych jak i dla dzieci. W którym momencie postanowiłeś zacząłeś realizować komiksy dla młodszych czytelników?
Daniel Chmielewski: Pierwszą moją książką były „Burze kuchenne i bestie bezsenne”. Jak przedstawienie teatralne, jest podzielona na akty. I to nie jest przypadek. Gdy z rysownikiem, Maćkiem Łazowskim, czytaliśmy ją w przedszkolach i księgarniach, ja odgrywałem akcję, na przykład stając na jednej nodze, albo przewracając się we właściwym momencie, a Maciek w tym czasie rysował ustalone wcześniej według planu ilustracje przy sztaludze.
Sam pomysł na książkę powstał w mgnieniu oka. Czesałem swoją córkę przed odprowadzeniem jej do przedszkola i zacząłem gadać bez sensu, bo lubię gadać bez sensu do dzieci i wymyślać jakieś improwizowane historie. I tak się rozrastała ta historia i rozrastała i w ten sposób powstał cały pierwszy akt. Po odprowadzeniu jej pomyślałem: Wow, jejku, muszę jeszcze tylko dopisać kolejne akty i mam książkę.
Bajkochłonka: ,,Burze kuchenne i bestie bezsenne” powstały w dwóch wersjach – dla chłopców i dla dziewczyn. To był Twój pomysł czy wydawcy?
Daniel Chmielewski: To był mój pomysł ze względu na to, że bardzo mi zależy na immersji czytelników/czytelniczek. Robię wszystko, żeby do tej immersji dochodziło. Na początku miała być bohaterka o imieniu Greta, jak moja córka. Ale potem pomyślałem sobie: Dlaczego czytających to dzieciaków ma obchodzić jakaś Greta? A gdyby sami mogli nazwać tego bohatera, bohaterkę? Tylko, że niestety w języku polskim mamy inne końcówki.
Zaproponowałem więc wydawczyni, Monice Karmazie z wydawnictwa Tadam, żebyśmy wydali książkę w dwóch wersjach. Zdecydowaliśmy z Maćkiem, żeby dać kolorystykę okładki szaro-pomarańczową w innych proporcjach – żeby uciekać od jakichkolwiek stereotypowych niebieskich, różowych.
Bajkochłonka: A i tak do końca nie udało się uciec od stereotypów, prawda? Jest tam taki moment, że chłopiec bawi się piratem, a w wersji dla dziewczynek jest zmienione, że ona bawi się lalką.
Daniel Chmielewski: Już nie pamiętam, dlaczego tak jest. Na pewno od samego początku żałuję tej zmiany. Uważam, że to jest głupie. Bez sensu. Biorę za to odpowiedzialność, bo jestem autorem. Nie podoba mi się to i na pewno, gdybyśmy mieli robić kolejne wydania, zostałoby to zmienione.
Bajkochłonka: Zostając jeszcze na chwilę przy tych książkach, we wstępie piszesz:
„Chociaż umiem rysować, zaprosiłem do współpracy Maćka, bo tworzenie rzeczy wspólnie z innymi jest jeszcze większą frajdą niż tworzenie samemu”. Z tego co zauważyłam bierzesz udział w bardzo wielu różnych projektach – stworzyłeś komiks „Czarne fale”, opowiadający o depresji, brałeś udział w historiach o narkotykach „Przerysowani”. To tam stworzyłeś komiks o uzależnionym Kacprze. Jak w ogóle ruszyć z takim tematem?
Daniel Chmielewski: Jeśli chodzi o „Czarne fale”, to zgłosiła się do mnie Kasia Szaulińska – obecnie bardziej znana jako pisarka i poetka, chociaż jest psychiatrą, a wcześniej działała mocno na scenie komiksowej, undergroundowej. Zresztą byliśmy od lat bardzo bliskimi znajomymi. Kasia pomyślała, że jeśli ma z kimś zrobić ten projekt, to ze mną.
Zaproponowała, żebyśmy zrobili komiks, który ma pokazywać jak działa depresja u młodych ludzi. Był to dla niej ważny temat. Mi się to bardzo spodobało, bo sam jestem człowiekiem, który cierpi na depresję i również temat wydał mi się ważny. Przy czym większość takich komiksowych publikacji związanych ze zdrowiem, dbaniem o siebie itd. jest na bardzo kiepskim poziomie. I plastycznym, i też jeśli chodzi o historię.
Często są takim bardzo prostym: „O, coś złego się dzieje, hej, mam wsparcie, hej, wyszedłem z tego”. Przy czym świat nie jest taki czarno-biały. Na własnym przykładzie wiem, ile razy człowiek musi się podnosić, podnosić i podnosić. Chcieliśmy z Kasią podejść do tego tematu poważnie. Ona napisała scenariusz, po czym poszliśmy do grupy fokusowej, czyli do dzieciaków z oddziału dziennego w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. I to były dzieciaki koło 14 lat, które były po próbach samobójczych, więc ciężki kaliber.
Przedstawiliśmy im naszą koncepcję, opowiadaliśmy, czytaliśmy fragmenty scenariusza. I te dzieciaki mówiły: „to jest bez sensu”, „to jest niezrozumiałe” albo „takie rzeczy jakie są w scenariuszu wcale mnie nie smucą, tylko inne rzeczy, na przykład…”. Jedna dziewczyna naszkicowała postać pod kołdrą. Wyglądała jak w bańce i w ten sposób pokazywała, że czuje się bezpiecznie. Ten szkic, cały czas mam go gdzieś w swoich papierach, stał się podstawą do całego tego wizualnego wyobrażenia, w którym nasz bohater chroni się w bańce przed czarną mazią, a potem bańka staje się dziurawa, maź się do niej wlewa i bezpieczna przystań staje się więzieniem.
Skończyłem ten komiks dla „Przerysowanych”, skończyłem „Antygonę” i zdecydowałem, że naprawdę muszę mocno coś zmienić w życiu pod kątem zadbania o swoje zdrowie psychiczne.
Bajkochłonka: A jak było z „Przerysowanymi”?
Daniel Chmielewski: Zgłosił się do mnie Michał Siromski, który znał „Czarne Fale”. Powiedział, że to będzie zbiór historii opartych na wywiadach z osobami uzależnionymi od narkotyków. Poprosiłem najpierw o wywiad z dziewczyną, bo ogólnie wolę pracować na bohaterkach niż bohaterach. Ale dostałem historię „Kacpra” (imię zostało zmienione) i totalnie się wgryzłem w tego bohatera.
Byłem wtedy w bardzo mrocznym momencie swojego życia. Kończyłem „Antygonę”, żyjąc w totalnej biedzie i znów będąc w ciągu pracowym – pracując po 16 godzin dziennie, nie śpiąc, z mocnymi epizodami depresyjnymi. Słuchałem wywiadu z Kacprem, przepisując go na monolog mówiony w drugiej osobie, więc tak naprawdę mówiłem do siebie, a właściwie stawiałem sobie zarzuty. I nagle uświadomiłem sobie, że ja jestem tym Kacprem!
Co prawda nie jestem uzależniony od narkotyków, ale wpadam w swoje ciągi. Jestem uzależniony od swojego trybu życia opartego na przepracowaniu i przeambitnieniu, który jest strasznie niszczący dla mnie i moich bliskich. To było niesamowicie katartyczne przeżycie. Skończyłem ten komiks dla „Przerysowanych”, skończyłem „Antygonę” i zdecydowałem, że naprawdę muszę mocno coś zmienić w życiu pod kątem zadbania o swoje zdrowie psychiczne.
Bajkochłonka: I udało Ci się zwolnić?
Daniel Chmielewski: Tak, powiedzmy.
Bajkochłonka: Czyli zwolniłeś, ale zdecydowanie nie przestałeś dalej tworzyć – zarówno jako scenarzysta jak i rysownik. W jakiej roli lubisz siebie bardziej?
Daniel Chmielewski: Jeśli miałbym się jakoś nazwać, to bym powiedział, że jestem scenarzystą, który rysuje, a nie rysownikiem, który pisze, bo to jest bardzo konkretne rozróżnienie. Bardziej ciekawi i bawi mnie pisanie, wymyślanie, ale zazwyczaj czuję też, że sam muszę narysować swoje pomysły, żeby były takie, jak sobie wymarzyłem. Zwłaszcza jeśli chodzi o komiksy.
Teraz właśnie pracuję nad jednym komiksem dla Relaxu, który tak naprawdę przygotowałem kilka lat temu dla jednej dziewczyny, której twórczość mi się bardzo podobała i z którą chciałem współpracować. Napisałem więc dla niej scenariusz. Ona zaczęła nad tym pracować, ale efekty nie do końca były tym, czego potrzebowałem i sama chyba nie była do tego przekonana, więc współpraca się rozpadła. Dopiero teraz, kiedy wyciągnąłem scenariusz z szuflady i zacząłem to szkicować, uświadomiłem sobie, że to naprawdę trudna rzecz do zrealizowania, nawet dla mnie.
Bajkochłonka: Może jednak masz jakiegoś takiego twórcę, z którym chciałbyś współpracować?
Daniel Chmielewski: Miałem i udało się nawiązać współpracę – na przykład w książce „Miasto Złotej” z Magdą Rucińską. Uwielbiam jej malarstwo – Magda jest wykładowczynią i malarką. Przez długi czas myślałem o tym, jak zrobić z nią coś komiksowego. W pewnym momencie zrozumiałem, że jednak lepiej nie – małe kadry będą zbytnim ograniczeniem, gdy jej malarstwo wymusza oddech, potrzebuje przestrzeni.
Napisałem więc do Magdy: „Hej, chciałbym zrobić z tobą książkę psychogeograficzną dla dzieci”. Psychogeografia to jest taki sposób uczestniczenia w mieście na zasadzie różnych performansów, wędrówek, analiz. Badamy przestrzeń, która jest świadomie bądź nieświadomie zakomponowana i to, jak ona oddziałuje na ludzi, na ich emocje, na ich zachowania.
To francuscy sytuacjoniści z lat 50-tych stworzyli taką koncepcję. Chciałem ją wziąć i przerobić na książkę dla dzieci, tak, żeby to było dla nich zrozumiałe. Jednocześnie wstawić w nią kwestie aktywizmu dzielnicowego, działania wspólnotowego i wychodzenia z przypisanych sobie, a niekoniecznie akceptowanych, ról. Magdzie spodobał się ten pomysł. Włożyła w tę książkę niesamowicie dużo pracy – półtora roku malowała plansze. Jedną mamy na pamiątkę. Wpierw wisiała w pokoju Grety, teraz wisi nad łóżeczkiem jej siostry, Wandy.
Bajkochłonka: Wędrując po literaturze dziecięcej, mam więc pytanie z natury tych podchwytliwych. Gdybyś miał wziąć jakiegoś klasyka i przedstawić go w formie komiksowej, co by to mogło być?
Daniel Chmielewski: Nie wiem dlaczego, ale pierwsze co mi przychodzi, to ,,Pluk z wieżyczki”. To jest niesamowita książka holenderskiej autorki Annie M.G. Schmidt. I tam jest chłopiec, który ma samochód – jeździ nim sobie, mieszka na szczycie wieżowca, ma karalucha w pudełku od zapałek. W tej książce poznajemy losy różnych ludzi z tego bloku.
Potem muszą oni ratować swój park przed… deweloperami (mimo, że to są lata 60. czy 70-te). Jest przewoźnik, który przewozi ich przez rzekę. Najpierw ludzie myślą, że to jest wilkołaczek, dlatego się go boją. A potem okazuje się, że to wilkopłaczek, czyli płaczący wilk. Jest więc tam cała masa fantastycznych i zabawnych postaci.
A jeżeli nie ,,Pluk z wieżyczki”, to może sumeryjskie mity. Tylko musiałabym się zastanowić nad tym, co wymagałoby teraz wytłumaczenia i jakie pytania zadają sobie współczesne dzieci.
Bajkochłonka: Dziękuję za rozmowę!
Moje recenzje książek Daniela Chmielewskiego:
Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Sprawdź najnowsze recenzje, tutaj: bajkochlonka.pl