Tekst powstał w ramach inicjatywy Strefa Rozmów.
Tak narodził się pomysł na książkę „Skrzynia Władcy Piorunów”, która po latach stała się lekturą uzupełniającą dla klas czwartych, piątych i szóstych.
Bajkochłonka: Panie Marcinie – od początku; kim byłby Marcin Kozioł, gdyby nie zajmował się literaturą dziecięcą?
Marcin Kozioł: Myślę, że dalej robiłbym to, czym zajmowałem się wcześniej – kontynuowałbym swoją przygodę w branży wydawniczej, ale tej związanej z mediami elektronicznymi. Być może nadal byłbym dyrektorem mediów elektronicznych w National Geographic Polska, gdzie z powodzeniem łączyłem moje wielkie, życiowe pasje: podróżowanie, nowe technologie i twórczość.
Kiedy zmieniłem pracę, zrobiłem sobie kilka miesięcy przerwy przed nowymi wyzwaniami. Pojechałem do Indii i do Nepalu, wykorzystując ten fantastyczny moment w życiu, kiedy miałem naprawdę dużo czasu na to, aby realizować swoje marzenia. Wcześniej też dużo podróżowałem, ale dopiero wtedy mogłem rzeczywiście oddać się odkrywaniu świata. No i w czasie tej „przerwy” wpadł mi do głowy pomysł, żeby napisać książkę dla młodzieży.
To się stało w pociągu, w Indiach. Staliśmy koło Varanasi, w szczerym polu, nie mogliśmy się ruszyć, bo pociąg został zatrzymany z jakichś nieokreślonych powodów technicznych. Jakiś uprzejmy pan Hindus pożyczył mi swój czytnik e-booków. W tym czytniku znalazłem książkę po angielsku – bardzo krótką autobiografię Nikoli Tesli, wynalazcy.
Przeczytałem ją w całości w ciągu nocy i od razu zacząłem myśleć, że mógłbym wokół tej postaci zbudować jakąś znacznie większą fabułę: nieprawdopodobną, wciągającą historię, coś, co czasami będzie brzmiało jak fantastyka czy science fiction, a jednocześnie będzie w znacznej części oparte na faktach. Tak narodził się pomysł na książkę „Skrzynia Władcy Piorunów”, która po latach stała się lekturą uzupełniającą dla klas czwartych, piątych i szóstych.
Po powrocie do Polski poświęciłem się pisaniu, chociaż wtedy jeszcze wyłącznie dla przyjemności, hobbystycznie. Nie wiedziałem, że moje życie kompletnie się zmieni!
Ta powieść tak się spodobała, że pojawiło się zapotrzebowanie na kolejne historie mojego pióra. Po kilku latach zrezygnowałem zupełnie z pracy w mediach i oddałem się wyłącznie pisaniu książek dla dzieci i młodzieży – oraz opowiadaniu o tych książkach, bo to przecież część pracy pisarza.
Tamta praca też mi sprawiała wiele frajdy, bo nigdy nie robię w życiu czegoś, co mi nie sprawia przyjemności. A od prawie dekady tym czymś jest właśnie pisanie dla młodych czytelników.
Dzisiaj sprzedano już znacznie ponad sto tysięcy egzemplarzy książek tej detektywistycznej serii (…).
Bajkochłonka: Z mojej perspektywy – ale myślę, że także z perspektywy wielu osób – poświęcenie wolnego czasu pisaniu książek dla dzieci, kiedy ma się tak pewne i ciekawe zajęcie, brzmi jak akt wielkiej odwagi! Czy czuł Pan, że podejmuje pewne ryzyko? Czy raczej, wiedząc, że Pana książki podobają się czytelnikom, było to raczej komfortowe przejście?
Marcin Kozioł: To był pewien proces. Przede wszystkim byłem zaskoczony tym, co działo się wokół moich książek. Zupełnie nie przewidziałem czegoś takiego, tym bardziej, że sam początek nie był jakiś oszałamiający; to nie było tak, że mogłem natychmiast rzucać pracę i rezygnować ze stanowiska w tych czy innych mediach. Kiedy ukazała się „Skrzynia Władcy Piorunów”, w biurze pracowałem już tylko trzy dni w tygodniu. Mogłem dzielić czas między pracę zawodową a „coś jeszcze”, po to, żeby zyskać troszeczkę powietrza w swoim życiu. W pewnym sensie dalsze pisanie miałem więc zaplanowane.
Powoli – wraz ze wzrostem popularności – książki zaczęły zajmować mi coraz więcej czasu i wymagać coraz więcej uwagi. „Skrzynia Władcy Piorunów” i dwie pozostałe powieści z serii „Detektywi na kółkach”, to tylko kilka z moich tytułów. Łącznie jest ich już ponad dwadzieścia. Ale to właśnie od „Detektywów na kółkach” zaczęło się moje profesjonalne pisanie.
Dzisiaj sprzedano już znacznie ponad sto tysięcy egzemplarzy książek tej detektywistycznej serii (naprawdę imponujący wynik, jak na polskie warunki), ale na początku zainteresowanie nie było na tyle duże, żeby od razy ze wszystkiego rezygnować. Ta decyzja we mnie dojrzewała przez kilka lat i dopiero kiedy poczułem, że to właściwy moment – że już mogę się usamodzielnić – rzuciłem się na głęboką wodę albo raczej „skoczyłem ze spadochronem”.
Dla mnie pisanie to jest na swój sposób sport ekstremalny, zapewniający niesamowite emicje – a w przypadku serii o Wombacie Maksymilianie należy rozumieć to zupełnie dosłownie!
Dla mnie tym spadochronem było to, że nie byłem sam – we wszystkim, co robię, towarzyszy mi moja żona, która współtworzy ze mną dzisiaj Wydawnictwo Bumcykcyk. I to ona była tym najważniejszym, kluczowym elementem, który pozwolił mi podjąć decyzję, że od tamtej chwili poświęcam się już wyłącznie książkom. Gdyby nie Katarzyna, to pewnie podejmowanie takich decyzji byłoby rzeczywiście sportem ekstremalnym. Dzięki niej nadal był to wyczyn, ale bardziej podobny do skoku na bungee, gdzie nieprzewidziane sytuacje zdarzają się niezwykle rzadko. Więc dzięki Kasi nie był to szalony, samodzielny skok z samolotu, ale właśnie ten bezpieczny skok z liną.
Dla mnie pisanie to jest na swój sposób sport ekstremalny, zapewniający niesamowite emocje – a w przypadku serii o Wombacie Maksymilianie należy rozumieć to zupełnie dosłownie! Są to przecież książki podróżnicze (zresztą – wyróżnione nagrodą Magellana dla najlepszej książki podróżniczej), muszą zatem mieć mnóstwo fotografii, dodatków multimedialnych, interaktywnych funkcji.
Wombat wybrał się do Bhutanu – więc ja także pojechałem do Królestwa Grzmiącego Smoka, malutkiego Państwa w Himalajach, słynącego z tego, że mierzy się w nim szczęście narodowe brutto, a ludzie do pracy chodzą w narodowych strojach.
W drugiej części serii, której akcja rozgrywa się w Nepalu, jest sporo scen, w których główny bohater uczy się latać – ale nie jak ptak, bo mu skrzydła przecież nie wyrosły, tylko jak człowiek. Lata paralotnią, a później motolotnią koło Annapurny, skacze ze spadochronem. I ja także, tak jak mój wombat, latałem paralotnią w Himalajach – pilot za mną, kontrolujący czaszę, a przed nim ja – z aparatem i kamerą na patyku. Albo motolotnią – celowo pozbawioną szyby, żeby robić lepsze zdjęcia Annapurnie.
Później te zdjęcia znalazły się w książce. Akcja innej z książek rozgrywa się w Chinach, więc musiałem te Chiny odwiedzić aż dwa razy, z aparatem, z kamerą, po to, żeby zarejestrować odpowiednie materiały. Wombat wybrał się do Bhutanu – więc ja także pojechałem do Królestwa Grzmiącego Smoka, malutkiego Państwa w Himalajach, słynącego z tego, że mierzy się w nim szczęście narodowe brutto, a ludzie do pracy chodzą w narodowych strojach. Tam można się poczuć jak w innej bajce.
Bajkochłonka: A gdyby mógł Pan pojechać do jakiegokolwiek kraju na świecie…?
Marcin Kozioł: Kiedy parę lat temu zadano mi podobne pytanie, wybrałem właśnie Bhutan; w tej chwili na mojej liście jest Australia, no bo stamtąd pochodzą wombaty. Dopiero co ukazała się książka o Malince Wombat, która jest siostrą Maksymiliana. Miałem więc w planach odwiedzić Australię, przejechać ją całą od północnego zachodu aż po południowy wschód, później wybrać się na Tasmanię, by zbierać materiał do kolejnych książek. Ale najpierw w całym kraju szalały pożary – więc przełożyłem podróż o kilka miesięcy, a później wybuchła pandemia. Ostatecznie dobrze, że nie pojechałem, bo gdybym pojechał, to bym tam utknął. A ja wtedy miałem zaplanowaną bardzo, bardzo bogatą trasę autorską (śmiech).
Ta trasa zresztą także nie doszła w całości do skutku w oryginalnej formie, ze względu na wspomnianą wcześniej pandemię, ale to dało nam impuls, żeby wybudować specjalnie studio. I z tego studia wyposażonego w profesjonalne kamery, mikrofony, miksery i inny sprzęt mogliśmy realizować prawdziwie multimedialne spotkania autorskie dla dzieci i młodzieży. Takie techniczne wyposażenie otwiera sporo możliwości. Kiedy prowadzę spotkania z dziećmi, to na ekranie pojawiają się przeróżne rzeczy, czasami przelatuje owad, przemykają zwierzęta, mogę pokazywać filmy, odtwarzać dźwięki i wzbogacać nimi atmosferę spotkania… Taka oprawa ma duże znaczenie dla ogólnego efektu.
Moje zainteresowanie technologią wzięło się z kilku rzeczy: po pierwsze, nauczyłem się programować już w wieku siedmiu lat, dzięki mojemu tacie.
Bajkochłonka: No właśnie, w kontekście nowoczesnych rozwiązań technologicznych: w serii o Maksymilianie Wombacie pojawiają się kody dostępu, podobne do kodów QR; pamiętam, że gdy po raz pierwszy zetknęłam się z tą książką, było to dość pionierskie rozwiązanie Teraz takich publikacji jest znacznie więcej, ale podejrzewam, że Maksymilian był jedną z pierwszych pozycji, które próbowały tych nowinek.
Marcin Kozioł: Moje zainteresowanie technologią wzięło się z kilku rzeczy: po pierwsze, nauczyłem się programować już w wieku siedmiu lat, dzięki mojemu tacie. Oczywiście, nie były to jakieś skomplikowane programy, ale powiedzmy, że zanim napisałem swoje pierwsze opowiadanie, to napisałem swój pierwszy program komputerowy. Mój tata był informatykiem, więc technologię mam we krwi (śmiech). Później pojawiła się moja praca – najpierw przez lata pracowałem w mediach tradycyjnych, ale uczestnicząc w transformacji cyfrowej tych mediów, czyli robiąc wszystko, żeby te media mogły zaistnieć na telefonach komórkowych, w tabletach, na czytnikach oraz w Internecie, mogłem wprowadzić w życie moje zainteresowania związane z nauką i technologią.
Małe wtrącenie – hobbystycznie zbieram stare komputery, mam ich w kolekcji ponad sto pięćdziesiąt. W pewnym momencie musiałem wynająć magazyn, bo to zbieractwo ma już u mnie ponad dwadzieścia lat tradycji! To są zabytkowe rzeczy, konsole, komputery ośmiobitowe, peryferia, sprzęty – mam do nich wielki sentyment. Jednocześnie zbieram też stare książki z autografami: mam książki Tuwima, Brzechwy, Astrid Lindgren, a te papierowe wydawnictwa sprawiały mi podobną przyjemność, jak obcowanie z komputerem ZX Spectrum czy Commodore 64. I tak, jak nadal na tych starych urządzeniach gram w gry, tak chętnie sięgam do tej zgromadzonej przeze mnie literatury. To jest dla mnie sama przyjemność.
Udało mi się nawet kiedyś w jednej szkole zdobyć komputer, który jest kompletną rzadkością w skali europejskiej! Nie wiem, jakim cudem to zawędrowało na polską wieś – leżało na korytarzu i kurzyło się na półce ze złomem. Odkupiłem tenże komputer, a ponadto przekazałem tej szkole 40 swoich książek, wszystkie z podpisami. Po roku starań udało mi się ten komputer naprawić, no i – proszę zobaczyć, efektem takiego mojego zbieractwa jest to, że powstała książka o historii komputerów, po którą chętnie sięgają zarówno młodzi czytelnicy, jak i ich rodzice.
Czasami to jest tak, że taki tata kupuje książkę dla syna, ale prosi o autograf i dedykację „dla Tomka i Krzysia”. Ja pytam: kto jest kto? A on odpowiada, że „Tomek to ja”. I wtedy na pierwszym miejscu to jest książka dla rodzica, a potem dla dziecka.
Żeby podsumować: na swój sposób realizuję być może swoje marzenia z dzieciństwa, bo zawsze marzyłem o tym, żeby mieć troszkę lepszy komputer niż ten, który akurat miałem – i czuję, że dzięki temu zachowałem w sobie, czy może raczej: ocaliłem to wewnętrzne dziecko. Jest to potrzebne chyba każdemu autorowi literatury (nie tylko dziecięcej). Moim zdaniem, kiedy straci się kontakt z tym swoim wewnętrznym dzieckiem, nie warto w ogóle nawet mówić o pisaniu dla dzieci.
Bajkochłonka: Rozmawiamy trochę o takiej technologii przeszłości, ale już puka do nas technologia przyszłości, czyli sztuczna inteligencja. Czy Pan – jako autor książek dla dzieci, w swojej książce najchętniej przedstawiałby tę sztuczną inteligencję jako bohatera pozytywnego, czy raczej jako antagonistę?
Marcin Kozioł: Myślę, że postarałabym się napisać coś takiego, gdzie szukałbym pozytywów. Ich naprawdę jest sporo! To nie jest tak, że jest to coś, czego się należy wyłącznie bać. Moim zdaniem jest to przede wszystkim zjawisko pozytywne, które może zrobić wiele dobrego. Ale też może zaszkodzić.
Generalnie – wszystko jest kwestią umiaru. Myślę, że sztuczna inteligencja to jakieś drzwi, które zostały już szeroko otwarte; nie chcę powiedzieć, że to puszka Pandory (bo niekoniecznie!), ale jest to coś, nad czym trzeba zapanować i co trzeba nauczyć się kontrolować. W moim opowiadaniu pewnie szukałbym właśnie sposobu na to, żeby tę technologię wykorzystać ku czemuś dobremu; natomiast to się dzieje tak szybko, że kolejne wersje tych rozwiązań technologicznych pojawiają się co kilka miesięcy, a nawet co kilka tygodni. Każda z tych kolejnych odsłon jest coraz bardziej inteligentna i te różnice są tak wielkie, że w normalnych warunkach spodziewalibyśmy się takiego postępu w ciągu dwóch, może trzech lat. A tutaj następuje to błyskawicznie. Tempo tych zmian jest porażające.
Obawiam się, że właśnie przez to tempo trudno mówić o jakiejś kontroli; pod tym względem można się zastanawiać, co z tym dalej będzie, zwłaszcza, jeżeli mówimy na przykład o tworzeniu fejkowych nagrań wideo czy udawaniu czyjegoś głosu. Tutaj pojawia się problem – nie w samej sztucznej inteligencji, tylko w tym, co człowiek chce z tą sztuczną inteligencją zrobić.
Pisarz nie może wyręczać się sztuczną inteligencją; są natomiast takie rzeczy, do których może mu się ona przydać.
Bajkochłonka: Czy Pana zdaniem sztuczna inteligencja mogłaby wesprzeć pańską pracę jako pisarza? Myślę tutaj chociażby o serii o „Wombacie Maksymilianie”, gdzie same przygotowania pochłaniają ogromną ilość pracy.
Marcin Kozioł: Nie tylko tam – to samo dotyczy także serii detektywistycznej, „Detektywi na kółkach”, gdzie akcja często splata się z wydarzeniami z przeszłości; wszystkie fakty trzeba zgromadzić, przetłumaczyć, sprawdzić, wybrać i zweryfikować. Samo ich zbieranie, tłumaczenie i porządkowanie jest bardzo pracochłonne. A w tym SI mogłaby pomóc… Ale ja nie tylko szukam tych detali w różnych źródłach, ale także rozmawiam ze specjalistami różnych dziedzin, by móc informacje potwierdzić. Z kolei sztuczna inteligencja bazuje wyłącznie na tym, co jest opublikowane w Internecie – no i, niestety, często się myli albo zmyśla. Jak czegoś „nie wie”, to stara się zamaskować tę niewiedzę i dopowiada sobie pewne rzeczy. Dlatego tylko na SI nie mógłbym polegać. Na coś takiego dobry pisarz nie może sobie pozwolić, a już w szczególności taki, który wymyślone przez siebie opowiadania łączy z prawdziwą historią. Pisarz nie może wyręczać się sztuczną inteligencją; są natomiast takie rzeczy, do których może mu się ona przydać. Sam nie będę z tego korzystał, przynajmniej na razie.
Powiem za to jedno – sztuczna inteligencja już w tej chwili potrafi napisać muzykę do słów, no i to jest dla mnie jakiś pomysł, bo czasami w moich książkach bohaterowie śpiewają. Ja sam nie mam kompletnie talentu muzycznego, więc wyobrażam sobie, że mogłoby to pomóc mi skomponować jakieś melodie. I to już jest całkiem fajne – takie kreatywne podejście, ale do drobnych rzeczy. Na pewno bym nie oddał w sztucznej inteligencji zadania napisania książki, chociaż wiem, że tak się już czasami dzieje.
Malinka Wombat jest pisana z myślą nawet o młodszych czytelnikach – kieruję ją do przedszkolaków i uczniów klasy pierwszej i drugiej.
Bajkochłonka: Zmieniając nieco temat – czy dobrze kojarzę, że Malinka Wombat to Pana pierwsza książka obrazkowa, kierowana do najmłodszych czytelników? Skąd w ogóle pomysł na to, żeby oddać głos młodszej siostrze Maksymiliana?
Marcin Kozioł: Po pierwsze – do podobnej grupy wiekowej adresowane były także książki o koniach, które napisaliśmy z Katarzyną Dowbor (swoją drogą, książki interaktywne, bo podczas lektury można na niektórych stronach znaleźć tajne kody dostępu, które odblokowują dostęp do filmów z udziałem Kasi).
Malinka Wombat jest pisana z myślą nawet o młodszych czytelnikach – kieruję ją do przedszkolaków i uczniów klasy pierwszej i drugiej. Nie wolno też zapominać o innych dzieciach, które nie potrafią skupić się na dłuższym tekście, a lubią zabawne historie i duże, piękne ilustracje.
Postać Malinki pojawiła się już dawno temu w książce o wyprawie do Chin Wombata Maksymiliana. Przy czym była to pozycja dla trochę starszych odbiorców – powiedzmy, że tych w drugiej, trzeciej, czwartej klasie szkoły podstawowej. Malinka była w centrum tej opowieści, bo wszyscy jej szukali, ale nie była jednak główną bohaterką.
W pewnym momencie wpadłem na pomysł, żeby przygotować nową grupę czytelników do tego, żeby mogli poznać Wombata Maksymiliana. Postanowiłem napisać serię, która będzie czymś w rodzaju spin-offu, tak jak w serialach; zresztą, tego typu zabieg jest coraz powszechniejszy także w literaturze. Więc książki o Malince to seria dla zdecydowanie młodszych czytelników i czytelniczek: dla przedszkolaków, które teraz mają szansę zakochać się w Malince i w jej przygodach. Maksymilian, oczywiście, także się tam pojawia, ale jako postać drugoplanowa – dopowiada coś w listach czy występuje we wspomnieniach.
Te książki mają przemawiać do wyobraźni – śledząc przygody Malinki Wombat i jej przyjaciół w Australii, poznajemy a to kangurka i panią kangurową, a to kakadu, a to brata Klopsa, a do tego cały czas dzieją się rzeczy intrygujące i zabawne. Te przygody na antypodach można zarazem bez trudu odnieść do naszej, polskiej rzeczywistości: zawsze wydarza się coś, z czego można wyciągnąć naukę, co może być przydatne w codziennym życiu dziecka.
Dając szansę młodym czytelnikom poznać Malinkę Wombat, pozwalam im zauroczyć się bohaterami i „dojrzeć” do nieco bardzo wymagających powieści podróżniczych o przygodach Wombata Maksymiliana.
Na przykład: czy żeby wygrać konkurs na najlepszą reporterkę, można zrobić wszystko, czy też trzeba znać granice? Czy można wszystko poświęcić, wykorzystując do tego swojego brata (oczywiście, wbrew jego woli) czy może nie? Lub też: jak zachować się, kiedy się zgubimy lub po prostu kiedy stracimy z oka naszego opiekuna? To są takie rzeczy, które sprawdzają się zarówno w wombacim lasku jak i w drodze do szkoły.
Tworząc dla tych najmłodszych, opowiadając radosne historie, chcę dać im też szansę na poznanie niecodziennej przyrody – tutaj akcja rozgrywa się akurat w Australii, więc mamy przyrodę australijską, kangury, wombaty, inne zwierzęta, a jednocześnie przekaz, który jest uniwersalny i przydatny niezależnie od położenia geograficznego. Dając szansę młodym czytelnikom poznać Malinkę Wombat, pozwalam im zauroczyć się bohaterami i „dojrzeć” do nieco bardzo wymagających powieści podróżniczych o przygodach Wombata Maksymiliana. A kto wie, być może pojawią się też książki o Klopsie? Na razie na pewno skupiam się na tym, żeby wymyślić kolejne zabawne przygody Malinki Wombat (śmiech). W tym roku są już dwie, ale to chyba nie koniec. Nawet – to na pewno nie koniec!
Jako Wydawnictwo Bumcykcyk postanowiliśmy, że będziemy tworzyć książki naprawdę przyjazne dziecku, czyli takie, w których nic nie przeszkadza, wszystko jest dopracowane i piękne.
Bajkochłonka: No właśnie – jakich kolejnych serii mogą spodziewać się Pana czytelnicy?
Marcin Kozioł: „Malinka” to bardzo świeży projekt – premiera tych książek odbyła się we wrześniu 2023, więc całkiem niedawno, a już mamy sygnały pokazujące nam, że powinniśmy myśleć o kolejnych książkach z tej serii. Mam zresztą wymyślony szkielet historii do przynajmniej dwóch kolejnych części i pomysły na następne cztery!
Ale, wbrew pozorom, chociaż te książki nie są wcale grube, wymagają wiele pracy. Dbamy o jakość, o każdy szczegół. Jako Wydawnictwo Bumcykcyk postanowiliśmy, że będziemy tworzyć książki naprawdę przyjazne dziecku, czyli takie, w których nic nie przeszkadza, wszystko jest dopracowane i piękne. Dbamy o detale i szczegóły. To jest nasz cel i dlatego te książki wcale nie są takie proste w przygotowaniu. Nawet, jeżeli jestem w stanie dość szybko napisać samą fabułę, to i tak muszę wszystko kilka razy przemyśleć.
Bajkochłonka: Ile czasu zajmuje Panu napisanie takiej historii?
Marcin Kozioł: Dużo zależy od książki, ale jeżeli chodzi o Malinkę, to tę serię pisze się dosyć szybko – w końcu nie ma w niej aż tyle tekstu. Ale jest to cały, złożony proces – najpierw notuję sobie pomysł. Potem powstaje zarys historii. Do niego siadam dopiero, jak troszeczkę poleży w szufladzie. Coś stopniowo dopisuję, uzupełniam. Kolejny etap, czyli pisanie, trwa czasami kilka dni, ale później znowu odkładam na chwilkę napisany przez siebie tekst. Kiedy w końcu siadam do niego ponownie, po tygodniu czy dwóch, to okazuje się, że nadal wymaga on wielu zmian czy skrótów. Najczęściej to wszystko polega właśnie na skracaniu, bo w przypadku książek dla tych najmłodszych sztuką jest wyrzucenie wszystkiego, co zbędne, żeby to się wszystko zmieściło i dało połączyć z ilustracjami.
To jest wielka sztuka – sztuka skracania. Łatwo napisać książkę, która ma osiemset stron. To dużo łatwiejsze od napisania książki, która będzie równie wciągająca, porywająca i śmieszna, a która będzie miała tych stron tylko trzydzieści, uwzględniając oprawę graficzną. W tym jest cała sztuka, żeby w jak najmniejszej liczbie słów wyrazić jak najwięcej, żeby było dynamicznie, ze zwrotami akcji, żeby śmieszyło – i to nie tylko dziecko, ale także rodzica, bo książki dla młodszych najczęściej czytane są właśnie w duecie. Zatem naprawdę trzeba zadbać o to, żeby stworzyć odpowiedni klimat opowieści, ale równocześnie żeby była ona odpowiednio zwięzła, by dać treści „powietrze” i zostawić miejsce dla ilustratora (śmiech).
Przy tej serii książek pracuje fantastyczna Monika Urbaniak, która naprawdę idealnie odnalazła postać, którą sobie wymyśliłem – i przygotowała piękne ilustracje. Są one dopracowane w każdym szczególe, to wombacie futerko jest takie, że aż chce się je dotknąć.
Często ludzie kierują się tylko estetyką lub pojedynczym czynnikiem, jednym elementem danej historii, ale nie patrzą na całą resztę.
Podsumowując – jedna książka o Malice to przynajmniej miesiąc pracy nad tekstem. Ale oprócz tego, że ja sobie to piszę, poprawiam, to potem tekst idzie do genialnej redaktorki, która nad nim pracuje po raz kolejny i znowu patrzy, sprawdza, upewnia się, czy czegoś tam nie brakuje. Albo inaczej – czy czegoś nie ma za dużo. Bo w takich książkach redakcja polega głównie na tym, że się wyrzuca zbędne rzeczy: słowa, które zaburzają melodykę, jedną literkę albo końcówkę. Trzeba to też czytać na głos, żeby sprawdzić, jak to się w ogóle czyta. To wydłuża cały proces. Ktoś mógłby powiedzieć, że taką książkę można napisać w jeden wieczór. No i pewnie by się dało, tylko to jeszcze nie znaczy, że byłaby to dobra książka. To wszystko wymaga czasu, skupienia, testów.
Może to nie jest do końca idealne porównanie, ale jak kupuję spodnie, to często jest tak, że bardzo ładnie wyglądają na wieszaku – a potem okazuje się, że ktoś, kto je projektował, chyba nigdy ich nie założył. Kieszenie są tak wyprofilowane, że nie można do nich włożyć ręki, są w różnych miejscach zbyt obcisłe lub zbyt luźne, a kiedy schowa się w nich telefon czy kluczyki, to wyglądają po prostu dziwnie. Często ludzie kierują się tylko estetyką lub pojedynczym czynnikiem, jednym elementem danej historii, ale nie patrzą na całą resztę.
Moim zdaniem, w przypadku naprawdę dobrych książek nie można patrzeć tylko na to, czy na przykład fabuła jest śmieszna. Istotne są dla mnie walory edukacyjne, drugie dno historii, przesłanie, w końcu to, czy rodzic będzie się z nią męczył, czy czerpał z niej frajdę, czytając razem z dzieckiem. To są takie rzeczy, których zapewnienie zajmuje po prostu dużo czasu. Książka dziecięca wymaga naprawdę bardzo dużo dbałości o szczegół i dużo, dużo uwagi.
Bajkochłonka: Jakiej rady udzieliłby Pan początkującemu pisarzowi, który zastanawia się nad napisaniem swojej pierwszej książki dla dzieci?
Marcin Kozioł: Przede wszystkim – najpierw skończ to, co zacząłeś, nie rezygnuj w pół drogi. A potem zacznij to pokazywać. Czasami jest tak, że ktoś napisze naprawdę fajną rzecz, ale boi się pokazać ją światu. Wiele dobrych tekstów gdzieś tam sobie leży, bo autorom brakuje wiary w siebie. Są konkursy literackie, na które można wysyłać swoje prace, są też wydawcy, do których można napisać. Warto też pamiętać, żeby w tym ostatnim przypadku do tekstu załączyć kilka zdań streszczenia, bo w wydawnictwach często nikt nie ma czasu, żeby czytać każdy plik składający się ze stu lub dwustu stron. Bez dbałości autora o taki „marketing”, nawet świetne utwory mogą przejść niezauważone. To taka rada „branżowa” (śmiech).
Może to nieoczywiste, ale jako chłopak bardzo lubiłem „Anię Zielonego Wzgórza”.
Bajkochłonka: Pana książka jest świetną lekturą szkolną – a czy pamięta Pan którąś ze swoich obowiązkowych lektur, przez którą za nic w świecie nie umiał Pan przebrnąć?
Marcin Kozioł: Czasami sobie myślę, że miałem trochę szczęścia – skończyłem edukację w Polsce na drugiej klasie liceum, później dostałem stypendium, więc naukę kontynuowałem już za granicą, mieszkając na północy Szkocji. Wydaje mi się, że te właśnie książki, które były w moich czasach planowane na trzecią i czwartą klasę polskiego liceum to była właśnie taka „bardzo poważna literatura”; gigantyczne księgi, które mnie ominęły. Więc potem sięgałem już tylko po niektóre z nich, które wybierałem sobie sam dla przyjemności. Natomiast do tego etapu naprawdę nie pamiętam czegoś, co aż tak bardzo mnie zniechęciło.
Chyba w pierwszej klasie liceum przerabialiśmy „Wizytę starszej Pani”, czyli dramat Dürrenmatta; zamiast po prostu ją przeczytać, wystawialiśmy w szkole jej fragment, robiliśmy jakąś inscenizację, to się stało prawdziwą przygodą. Wcielając się w poszczególne role zaczynaliśmy docierać do takich warstw, które być może byłyby dla nas niedostępne przy „tradycyjnym” czytaniu tej lektury. Wiele zależy więc od nauczyciela.
Może to nieoczywiste, ale jako chłopak bardzo lubiłem „Anię Zielonego Wzgórza”. Czytałem całą serię razem z moją babcią, prawie wszystkie tomy, nawet o Ani, która poszła na uniwersytet i była już dorosła. Babcia miała cudowny tapczan, w którym trzymała mnóstwo książek; kiedy przychodziłem do jej mieszkania, to otwierała go i zawsze znajdowała dla mnie coś pięknego. Chociażby serię o Tomku Wilmowskim. Być może te moje podróżnicze książki to także efekt tej fascynacji przygodami Tomka. Chyba dużo łatwiej opowiadać mi o tym, co było dla mnie formujące, niż o tym, co mnie zniechęciło!
Osobiście, często widzę po uczniach i uczennicach klas siódmych czy ósmych, jak straszliwie cierpią na jakąś taką niechęć do czytania – ale to nie jest niechęć do czytania w ogóle, tylko niechęć do czytania tego, co im się narzuca. Daje się im tak dużo wielkich utworów, bardzo poważnych, często pisanych językiem, który bywa dla nich niezrozumiały, że w pewnym momencie zaczynają bać się sięgać po książki rekomendowane im przez nauczycieli.
Ja mam z kolei doświadczenie ze szkoły brytyjskiej – kiedy uczyliśmy się dramaturgii, to w ramach przedmiotu nie tylko czytaliśmy, ale dużo chodziliśmy do teatru. I sami tworzyliśmy teatr. Biorąc na tapet jedną konkretną książkę, dramat, czy utwór, staraliśmy się przeczytać go na różne sposoby, dojść do różnych wniosków i dotrzeć do tego, co nie jest na powierzchni, co jest gdzieś tam pod spodem. Tak było na przykład z “Metamorfozami” Kafki. To jest w ogóle bardzo krótkie opowiadanie, nic opasłego, ale można to czytać przez całe tygodnie, robić z tym utworem przeróżne rzeczy. To był mój pierwszy rok w liceum szkockim, w szkole Gordonstoun. Takie właśnie podejście cenię, żeby nie iść na ilość, tylko zamiast tego – iść w głąb.
Myślę, że kluczowa w tym wszystkim jest mądrość i kreatywność nauczyciela – nawet wobec opisywanych wcześniej problemów z przeładowanymi polskimi programami, można znaleźć sposób na to, żeby zarazić swoich uczniów miłością do książek i do literatury, nawet w obliczu nudnego i trudnego utworu: ja miałem szczęście do nauczycieli i w Polsce, i tam, za granicą. Takiej właśnie pasji życzę wszystkim nauczycielom.
Historia zaczęła się od tego, że kończąc szkołę, nie przypuszczałem, że to miejsce stanie się inspiracją dla autorki takiego bestselleru; o tym dowiedziałem się wiele lat później, z filmu biograficznego o pani Rowling.
Bajkochłonka: Przyłączam się do tych życzeń! Muszę przyznać, że kiedy wyczytałam informację o tym, że uczył się pan w Szkocji, i to w dodatku w tak bardzo wyjątkowym miejscu – które, powiedzmy sobie wprost, było inspiracją dla książkowego i filmowego Hogwartu – zaczęłam się zastanawiać, na ile w Gordonstoun można poczuć się jak w Szkole Magii i Czarodziejstwa.
Marcin Kozioł: To jest oczywiście luźna inspiracja, ale klimat absolutnie magiczny! Historia zaczęła się od tego, że kończąc szkołę, nie przypuszczałem, że to miejsce stanie się inspiracją dla autorki takiego bestselleru; o tym dowiedziałem się wiele lat później, z filmu biograficznego o pani Rowling. Co prawda powieści o Harrym Poterze pisała w Edynburgu, ale Hogwart wymyśliła, odwiedzając Gordonstoun. I to miejsce rzeczywiście ma coś takiego, co sprawia, że można tam poczuć magię – na wiele sposobów.
Przykładowo, mamy legendę, która mówi o tym, że szkoła została wybudowana przez Sir Roberta Gordona, alchemika, który uciekał przed diabłem przez całą Europę i dotarł aż nad Morze Północne. To morze go zatrzymało, więc wybudował na jego brzegu Round Square – w dosłownym tłumaczeniu „Okrągły kwadrat”, co miało uniemożliwić diabłu zagonienie go w róg. Dzisiaj ten budynek jest jednym z akademików szkoły, nie ma w nim ani jednego kantu i wszystko jest okrągłe. Natomiast w głównym gmachu szkoły ma straszyć: znane są historie o tym, że ludzie potracili w nim zmysły. Mój akademik, Duffus House, też był bardzo stary, najbardziej oddalony ze wszystkich: trzeba pamiętać, że to jest gigantyczny kampus, w zasadzie miasteczko nad morzem, wokół którego są same łąki, włochate krowy, lotnisko RAF-u, a poza tym morze, góry i malutka wioska.
Kiedyś zdarzyło się, że zostałem w akademiku sam na weekend, bo wszyscy pojechali na tak zwany leave-out; byłem tylko ja i moja nauczycielka, piętro wyżej. No i pies. W nocy usłyszałem na korytarzu straszne chrapanie; nie mógł to być ani pies, ani tym bardziej nauczycielka; powiem szczerze, że to był jedyny moment, kiedy byłem w swoim życiu przerażony tym, że doświadczam czegoś paranormalnego! Możliwe, że była to tylko moja wyobraźnia, ale… (śmiech).
Generalnie, była to rzeczywiście szkoła magii, chociaż dla mnie to miejsce było magiczne z zupełnie innego powodu niż dla czytelników Harrego. Chodziło o możliwości, które ta szkoła tworzyła. Mogłem uczyć się jednocześnie informatyki na poziomie prawie uniwersyteckim jak i teatru, mając do dyspozycji reżyserów po Oksfordzie czy zza granicy. To było dla mnie fenomenalne, bo nie chodziło wcale o to, żeby zostać potem aktorem albo reżyserem, ale o to, żeby poczuć magię sztuki. No i ja łączyłem w sobie takie dziwne, skrajnie różne dziedziny, jak informatyka i teatr, a po drodze jeszcze biznes czy matematykę… ta magiczna mieszanka przydaje mi się teraz przy tworzeniu książek. Myślę, że bez tamtych doświadczeń tego mojego dzisiejszego pisarstwa by nie było.
Bajkochłonka: Dobrze, że do pisania można docierać także prostszą drogą, bo gdyby każdy młody pisarz musiał najpierw zdobyć tyle doświadczeń, co Pan, to myślę, że mało który by się odważył usiąść do pisania! Zmierzając powoli do końca naszej rozmowy: czy ma Pan jeszcze jakieś plany innych serii? Dodam tylko w tym miejscu, że cały czas czekam na kontynuację „Maksymiliana Wombata”.
Marcin Kozioł: Maksymilian na pewno będzie kontynuowany – plan był taki, żeby nasz wombat wrócił do domu, do Australii, ale żeby napisać ostatnią, „domykającą” przygodę, to najpierw ja sam na ten kontynent muszę w końcu polecieć. W sumie mają wyjść cztery tomy, więcej na razie nie planuję. Był w Bhutanie, potem Nepalu i w Chinach… Powinien teraz zameldować się w domu i o wszystkim opowiedzieć Tacie Wombatowi.
Bajkochłonka: Jeszcze mógłby zwiedzić po drodze Singapur!
Marcin Kozioł: Tym bardziej, że z Singapuru mam bogaty materiał fotograficzny! (śmiech). Przede wszystkim jednak chodzi mi po głowie Australia. Zależy mi na domknięciu tej opowieści. Myślę, że takie rozwiązanie będzie procentowało także przy kolejnych częściach Malinki Wombat, no bo te książki dzieją się w zasadzie w całości właśnie tam. Ale moje obecne zainteresowania pisarskie na wombatach się nie kończą. Właśnie powstają ilustracje do mojej nowej książki, której premiera będzie wiosną.
Bajkochłonka: To będzie opowieść, czy raczej książka obrazkowa?
Marcin Kozioł: To będzie książka obrazkowa, ale dosyć wyjątkowa. Ma więcej tekstu niż Malinka Wombat, ale ilustracje będą grały pierwsze skrzypce. Będzie to książka o sztuce… Ale nie chcę na razie zdradzać więcej szczegółów. Mogę natomiast powiedzieć, że pracuję już nad materiałem do czwartej części „Detektywów na kołkach”. Aha – i mogę też już chyba zdradzić, że w przyszłym roku powstanie spektakl teatralny w oparciu o jedną z moich książek. Mam nadzieję, że jest to początek jakiejś nowej drogi. Teatr we mnie siedzi, więc może pojawią się także kolejne projekty na tym polu.
Myślę, że to jest też fajna sprawa, żeby się zderzyły jakieś światy i wyobrażenia, aby autor w pewnym momencie mógł rozstać się ze swoim utworem i powierzyć go komuś innemu, zaufać temu komuś. Właśnie w ten sposób podchodzę do tej teatralnej realizacji.
Jeszcze z takich najświeższych nowinek, właśnie mieliśmy premierę audiobooka „Czarów w Kopytkowie” w fantastycznej interpretacji Jana Marczewskiego. A za moment będzie premiera audiobooka „Psyjaciół”, czytanego przez Leszka Filipowicza. To fenomenalny głos. Zawsze marzyłem o tym, żeby przeczytał którąś z moich książek i w końcu się udało!
„Psyjaciele” to książka o psach Chopina, Sienkiewicza, Żeromskiego. Marzy mi się, żeby trafiła kiedyś na deski teatru. To jest połączenie faktów, które znalazłem w przeróżnych pamiętnikach, listach i archiwach na temat psów znanych osób – myślę, że na scenie sprawdziłoby się to rewelacyjnie.
Oba audiobooki będą dostępne w streamingu, w głównych serwisach z audiobookami w Polsce, więc jak ktoś już ma, albo dostanie taki pakiet na gwiazdkę, to będzie miał także to w pakiecie – „Psyjaciół” i „Czary w Kopytkowie”. Za to na tradycyjnych płytach CD cały czas dostępne są wszystkie „Wombaty”, świetnie przeczytane przez Krzysztofa Plewako-Szczerbińskiego.
Bajkochłonka: Panie Marcinie, bardzo dziękuję za rozmowę.
Marcin Kozioł: Dziękuję. Było mi bardzo miło!
Moje recenzje książek Marcina Kozioła:
- Wombat Maksymilian i rodzina w tarapatach,
- Stajnia pod tęczą. Czary na komary,
- Pogoda dla puchaczy. Jesień,
- seria Malinka Wombat.
Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Sprawdź najnowsze recenzje, tutaj: bajkochlonka.pl